Długo żyłam, myśląc, że jestem w stanie zaplanować sobie życie, a jeśli coś nie było po mojej myśli, to traktowałam to jako porażkę, aż w końcu akceptując ją, bo i tak nie było innego wyjścia. I cały świat nagle się zawalił, najstarszy syn, pięć dni przed świętami Bożego Narodzenia, a dziewięć dni przed 16. urodzinami, zachorował na białaczkę.
Nie było żadnych konkretnych objawów, oprócz osłabienia. Kiedy zostawiliśmy go na oddziale onkologiczno-hematologicznym, po powrocie do domu, jedno co mogłam zrobić, to całkowicie zawierzyć jego życie Jezusowi i wtedy tak naprawdę, aż do samej głębi, poczułam, co mógł czuć P. Jezus, modląc się w Ogrojcu „Ojcze, jeśli możesz, oddal ode mnie ten kielich, ale niech się spełni wola Twoja”. I wtedy też serce moje poczuło ból NMP, która musiała patrzeć na śmierć swojego Syna.
Potem lekarze orzekli, że jest to typ białaczki, który ma duży procent wyleczalności. Siostra zakonna, która służy tam pomocą chorym, powiedziała, że to nie jest koniec, że stąd dzieci wychodzą i że trzeba mieć nadzieje. Powiedziała to niby przypadkiem, spotykając mnie, ale ja wiem dziś, że to nie był przypadek. Po zawierzeniu życia syna Panu Bogu odczuwać zaczęłam z dnia na dzień spokój w sercu, który mnie ogarniał.
Po około dwóch miesiącach ciężkiej chemii syn dotarł do nowej dawki chemioterapii, która przewidziana była przez jeden miesiąc, z cotygodniową punkcją lędźwiową, aby tam też podać chemię. I okazało się wówczas, że po każdorazowym podaniu chemii trzeba było wszystko przerwać, gdyż pojawiała się bardzo wysoka gorączka. Ponawiano cztery próby i ciągle to samo. Równocześnie lekarze podawali coraz mocniejsze antybiotyki i wykonywali mnóstwo badań, szukając przyczyn infekcji. I nic, ciągle to samo, nie można było kontynuować dalszego leczenia. Syn zadał mi wówczas pytanie: „a jeśli nie mogę wziąć tej chemii, to co będzie?” Pani doktor, znakomita w swojej profesji, powiedziała, że nie wie, co jeszcze można zrobić, powiedziała, że ponowi próbę podania leku w poniedziałek.
A tymczasem w niedzielę w naszej parafii ludzie chcieli bardzo nam pomóc, zorganizowali zbiórkę pieniężną na jednej ze mszy, po której wszyscy bardzo się modlili w intencji Michała, odmawiając różaniec. Ludzi było bardzo dużo i modlili się bardzo żarliwie.
I w poniedziałek pani doktor podała około ośmiu różnych zastrzyków: przeciw alergii, gorączce itp. A potem podała chemię i - o dziwo - nic się nie wydarzyło. Na drugi dzień również, aż do końca podawania całego leku, jednakże zawsze podając mu wcześniej ten zestaw przeciwuczuleniowy. Po tej chemii miał jeszcze mnóstwo innej przez około rok, po czym na koniec powtórzono mu tę pechową, ale na innym oddziale - dziennym, gdzie lekarz nie wiedział, że należy wcześniej podać ten specjalny zestaw. Ja wówczas, jadąc do syna, po drodze pomyślałam, że wówczas pomogła mu tylko i wyłącznie modlitwa, gdyż po niej, na drugi dzień, nastąpił przełom w podaniu leku. Zastanawiałam się wtedy, co by było, gdyby nie podali mu leków przeciwuczuleniowych przed podaniem tej chemii. Kiedy weszłam na salę, usłyszałam przerażenie syna, że nie wiadomo co teraz będzie, gdyż pominięto te wstępne leki. I okazało się, że nic a nic nie wydarzyło się, nie było żadnej gorączki oraz innych objawów. Wtedy już byłam pewna, jak wielka jest siła modlitwy, która była wielką mocą i siłą dla mojego syna, przez którą Pan działał nie tylko na niego, ale dawał świadectwo innym, aby modlić się stale, bo z modlitwy płynie wielka siła. To ona sprawiła, że syn mógł to wszystko przejść...
Wtedy też zaczęłam odmawiać codziennie cały różaniec, bo tylko tak mogłam wesprzeć chore dzieci i ich rodziny, które tam przebywają, a także heroiczną i pełną pokory pracę pielęgniarek i lekarzy. Wydawało mi się, że jeśli zrobię coś złego, powiem źle o kimś, to kiedy przyjadę do szpitala, stan syna się pogorszy. Na tym oddziale liczy się tylko dzień dzisiejszy i to co może być jutro. Perspektywa tygodnia to bardzo odległy czas. Wychodząc ze szpitala, gdzie przebywaliśmy z dziećmi bez włosów i wiecznie podłączonymi pod kroplówki, patrzyłam na ludzi w tramwaju czy autobusie, którzy nie tylko mają włosy czy wyzywający makijaż, ale przede wszystkim żyją jakby w innym świecie, nie wiedząc, że obok jest jeszcze inny świat….
I to pytanie na twarzach już prawie dorosłych dzieci, dlaczego nas to spotyka? Dzieci, które z pokorą przyjmują wszystkie cierpienia, nie chcąc za bardzo martwić rodziców, że bardzo boli. Oddział ten to miejsce w którym przechadzają się aniołowie, bo każde dziecko tam nim jest, bo tak wielu z nich już nie ma, a twarze ich ciągle widzę. Wracając do domu, zastanawiałam się, dlaczego przy drodze jest tyle bzdurnych tablic z reklamami, a przecież z nich powinny krzyczeć wręcz słowa wynikające z Dekalogu: NIE KŁAM, NIE OSZUKUJ, NIE KRZYWDŹ, OKAŻ MIŁOSIERDZIE itp.
Obecnie syn jest cztery lata po zakończeniu leczenia, dalej walczy ze skutkami długiej chemioterapii, teraz wymieniono mu biodro na sztuczne. Kiedy przyjdzie do siebie, będzie miał wymianę drugiego na endoprotezę, lecz mimo to jest pozytywnie nastawiony do świata, kończy studia i jest wręcz fanatykiem strażakiem, a do tego ma mnóstwo planów na dalsze życie. Jednak plany te opierają się na niesieniu innym pomocy, a jego mottem życiowym jest: „Żyj tak, jakbyś miał jutro umrzeć”.
Pozdrawiam serdecznie całą Redakcje GN, życzę, aby coraz więcej ludzi doceniło Waszą pracę, która niesie innym prawdę i świadectwo innych.
Równocześnie proszę o modlitwę za wszystkie dzieci, które są na oddziałach onkologiczno-hematologicznych, one tak bardzo jej potrzebują.
Janiczak Maria