Nie pamiętam, jak doszłam do domu. Wydawało mi się, że nie mogę oddychać, a serce wyskoczy mi z piersi.
Po I Komunii św. mojej starszej córki w 2007 r. dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Radość ogromna zapanowała w naszym domu, cieszyli się wszyscy, a najbardziej starsza córka, która często prosiła o braciszka lub siostrzyczkę. Pierwsze tygodnie ciąży były dla mnie trudne, ponieważ mąż na początku czerwca wyjechał do pracy w Szkocji (my dołączyłyśmy do niego po trzech miesiącach), jedynie codzienne wieczorne rozmowy z mężem na Skype'ie przynosiły ulgę w rozłące. Tak, jak przy pierwszej ciąży, zdrowo się odżywiałam, starałam się nie przemęczać (nadmienię, że jestem osoba, która nigdy nie paliła papierosów i nie pije alkoholu), według zaleceń lekarza prowadzącego ciąże chodziłam na badania kontrolne. Czułam się dobrze, w porównaniu z pierwszą ciążą - rewelacyjnie. Ale w sierpniu mój ginekolog kazał mi przyjść na badanie USG trzy razy, tydzień po tygodniu. Zorientowałam się, że chyba coś jest nie tak. Zapytałam podczas trzeciego badania, czy z ciążą jest wszystko ok. Myślałam, że być może jestem w ciąży bliźniaczej, bo sama jestem z bliźniąt i w mojej rodzinie bliźnięta nie były rzadkością, ale to nie dlatego lekarz „coś” sprawdzał. Usłyszałam, że wszystko - a właściwie długość kręgu szyjnego mojego dziecka - wskazuje na zespół Downa. Lekarz zalecił badanie USG w 3D we Wrocławiu oraz badania prenatalne. Zapytał o mój wiek. Na odpowiedź, że mam 33 lata, powiedział, że to nie jest wiek na rodzenie dzieci. Czułam się winna i taka bezradna.
Nie pamiętam, jak doszłam do domu. Wydawało mi się, że nie mogę oddychać, a serce wyskoczy mi z piersi. O wszystkim opowiedziałam rodzicom męża, z którymi mieszkałam i czekałam na wieczorną rozmowę z mężem. Pamiętam, że mąż dodał mi otuchy i kategorycznie zabronił robić dodatkowe badania. Prosił o pogodzenie się z myślą o tym, że nasze maleństwo będzie chore (bo badania i tak niczego nie zmienią).
Kochałam to dziecko od pierwszej chwili i marzyłam o tym, aby było zdrowe. Już po przylocie do Szkocji dowiedziałam się o Nowennie pompejańskiej (przeczytałam o niej w tygodniku „Niedziela”), którą zaczęłam odmawiać oraz prosiłam o wstawiennictwo św. Annę (w intencji zdrowia dla mojej córeczki). Modliłam się, ale byłam przygotowana na wolę Pana Boga. Oboje z mężem wiedzieliśmy, że bez względu na wszystko to maleństwo jest wspaniałym darem dla nas od Ojca Stworzyciela.
Trzy tygodnie przed porodem (w grudniu 2007 r.) zrobiono mi w Szkocji badanie USG - 3D. Zapewniono mnie, że dziecko jest zdrowe, wszystkie organy są rozwinięte i prawidłowo pracują. Ja nie widziałam zbyt wiele na monitorze, ale mój mąż wszystko bardzo dokładnie, a zwłaszcza to, jak nasza córeczka zewnętrzną stroną dłoni głaskała się po policzku. Ten odruch miała również po narodzinach. Rozwiązanie nastąpiło dwa tygodnie przed terminem, 9 stycznia.
Urodziłam zdrową dziewczynkę.
Oczywiście zadawałam sobie pytania: czy lekarz w Polsce się pomylił? Czy może to cud? Pewności nie mam, ale dla mnie to cud. Cud, bo zmienił życie mojej rodziny. Nauczyliśmy się dostrzegać autentyczną obecność Pana Boga w życiu człowieka. Krótko mówiąc, zaczęliśmy patrzeć na to, co w życiu ważne z innej perspektywy, bez obaw i lęków.
Arleta
PS. Moja córeczka do 2. roku życia miała na szyi małą, bardzo widoczną czerwoną plamkę.