Zakaz mowy nienawiści jest ograniczeniem konstytucyjnej wolności słowa, ale wynika z wartości demokratycznego społeczeństwa - orzekł ostatnio Sąd Najwyższy Kanady. Podkreślił, że używanie mowy nienawiści nie pozwala dojść do głosu dyskryminowanym grupom.
Sąd Najwyższy orzekał w sprawie mężczyzny z Saskatchewan, który dziesięć lat temu roznosił własnej roboty ulotki, nawołujące z powodów religijnych do zwalczania homoseksualistów.
Sprawę przeciwko autorowi ulotek wniósł wówczas do komisji praw człowieka prowincji Saskatchewan m.in. wierny, który znalazł ulotki w kościele. Pozwy wniosły też trzy inne osoby. Wszyscy poczuli się urażeni użyciem przez antygejowskiego działacza takich słów jak "plugastwo", "propaganda" czy "sodomia". Komisja orzekła na korzyść skarżących, wymierzyła też autorowi ulotek grzywnę w wysokości 17,5 tys. dolarów. Sąd apelacyjny odrzucił to postanowienie i sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego Kanady.
Definicję tego, czym jest mowa nienawiści, wywodzi się w Kanadzie zarówno z ustawodawstwa federalnego (np. Human Rights Act - ustawa o prawach człowieka), jak i ustawodawstwa poszczególnych prowincji zakazującego dyskryminacji z powodów wskazanych przez parlamenty prowincji.
Kodeks karny określa, czym jest "hate crime", przestępstwo powodowane nienawiścią, gdy dochodzi do niego wyłącznie z powodu tego, kim jest ofiara. Karalne jest namawianie do przemocy wobec grupy wybranej z powodu koloru skóry, rasy, religii, pochodzenia etnicznego lub orientacji seksualnej.
W Saskatchewan zakazuje się publikacji, które narażają lub próbują narażać na przejawy nienawiści, ośmieszania, umniejszania lub innego narażania godności ludzkiej. W sprawie rozpatrywanej przez Sąd Najwyższy Kanady chodziło o to, jak te ograniczenia mają się do Kanadyjskiej Karty Praw i Wolności, która jako część konstytucji stanowi, że do fundamentalnych wolności każdego należy prawo do wolności przekonań, wyznania i opinii.
Sąd Najwyższy sięgnął do swoich precedensowych wyroków, w tym sprawy neofaszysty z 1990 r. Aby dane wystąpienie mogło być uznane za mowę nienawiści, sąd musi rozstrzygnąć, czy obywatel, świadomy okoliczności wypowiedzi, uznałby ją za "narażającą chronioną grupę na nienawiść". Po drugie - "nienawiść" lub "nienawiść i pogarda" muszą być interpretowane jako zawężone do skrajnych przejawów emocji, jak "obrzydzenie" i "oczernianie". Chodzi o to, by oddzielić przypadki wypowiedzi skrajnych, ale nie dyskryminujących. Po trzecie - sądy muszą rozstrzygnąć, czy konkretne wypowiedzi rzeczywiście narażają na nienawiść opisywane w tych wypowiedziach grupy.
Sąd Najwyższy orzekł, że "mowa nienawiści kładzie podwaliny pod późniejsze, szersze ataki na zagrożone grupy, ataki, które mogą się przejawiać na różne sposoby - od dyskryminacji, przez ostracyzm, segregację, deportację, przemoc do, w skrajnych przypadkach, morderstwa". Sąd uznał przy tym, że samo ośmieszanie czy umniejszanie godności nie jest przejawem mowy nienawiści.
Skazany mężczyzna sam o sobie mówi, że jest "nawróconym na chrześcijaństwo" gejem - jak podają media. Twierdzi, że będzie kontynuował swoje wystąpienia, nie zapłaci zasądzonej grzywny i może pójść do więzienia.
Dodatkową ciekawostką w sprawie jest to, że wśród sześciorga sędziów orzekających w sprawie chrześcijańskiego działacza znalazła się obecna prezes Sądu Najwyższego Beverley McLachlin - ta sama, która jako jedna z sędziów w 1990 r. orzekała również w sprawie neofaszysty i jego "mowy nienawiści". Wówczas sędzia McLachlin w zdaniu odrębnym napisała, że "można się spierać, czy potrzebna jest penalizacja wystąpień mających na celu promowanie rasowej nienawiści". Obecne orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie zakazu mowy nienawiści było jednomyślne.