Nie mogliśmy iść dalej, ani się wycofać, ani stać, bo było ślisko i wiatr był coraz silniejszy. Położyliśmy się. Nie wiedzieliśmy, co robić. Wtedy zaczęłam się modlić...
Po przeczytaniu w „Gościu Niedzielnym” o wymodlonych cudach chciałam i ja napisać o pomocy Matki Bożej. Było to dawno, bo w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pracowałam wtedy w Warszawie na podstawie „nakazu pracy”. Zorganizowano nam wycieczkę do Zakopanego na Sylwestra. Już na miejscu, rano po śniadaniu, wyruszyliśmy w góry. Z początku szło nam się dobrze, to był spacerek, nie było zbyt wysoko ani niebezpiecznie. Potem trochę wyżej weszliśmy na teren pochyły, oblodzony. Kilka metrów z lewej strony była przepaść, wiał silny wiatr. Przeszliśmy może dziesięć kroków, ale dalej już nie dało się iść. Wiatr spychał nas ku przepaści, było ślisko. Jednemu z kolegów wiatr strącił czapkę w przepaść; kolega zbladł. Zaczęliśmy się bać. Nie mogliśmy iść dalej, ani się wycofać, ani stać, bo było ślisko i wiatr był coraz silniejszy. Położyliśmy się. Nie wiedzieliśmy, co robić. Nie było wtedy telefonów komórkowych.
Wtedy zaczęłam się modlić do Matki Bożej. Zmówiłam „Pod Twoją obronę” i prosiłam Matkę o pomoc i ratunek. Długo to nie trwało, może kilka minut, gdy nagle, nie wiadomo skąd, zjawili się dwaj młodzieńcy, może studenci. Szli swobodnie po tej oblodzonej powierzchni. Pewnie mieli specjalne buty. Ja pierwsza wyciągnęłam rękę i poprosiłam o pomoc. Sprowadzili mnie niżej w bezpieczne miejsce. Tak samo pomogli wszystkim koleżankom i kolegom. Zaprosiliśmy naszych wybawicieli na wieczór i zabawę sylwestrową.
Wtedy myślałam, że to był przypadek. Ale teraz myślę, że to była cudowna pomoc Matki Najświętszej. Matka Boża mnie uratowała mimo, że na to nie zasłużyłam.
Za to chciałam podziękować Matce Najświętszej i Panu Bogu oraz za wiele dobrego, i za pomoc, i opiekę w moim długim życiu. Mam już 82 lata i nienajgorsze zdrowie.
Aleksandra Schmidt, Gdańsk