Kiedy na lewej rączce wykłuli jej numer obozowy 70072, miała niespełna trzy lata. – Stale się rozrastał, stawał się coraz większy – mówi. Ale nie zdołał przesłonić jej życia.
Po przyjeździe, na kwarantannie bili nam numery. Na szafie stała butelka z tuszem, a w niej rurka zakończona igłą. To musiało boleć. Ale ona nauczona do milczenia, bo z mamą ukrywały się z partyzantami, ani nie jęknęła. (Młodszej Basi, z którą była w baraku dziecięcym, wybili numer na udzie, bo nie mieścił się na cienkim przedramieniu.) Nie płakała, patrząc na martwe ciała kolegów z sąsiednich prycz. Widziała, że nie wstają do apelu. Ona na swoich małych nóżkach musiała zdążyć na czas. Zwykle hitlerowcy układali ich zwłoki na długich, nigdy nieogrzewanych piecach. – Ale myśmy nie reagowali. Umieranie było powszechne. Jak łatwo było mordercom stworzyć swoich następców, którzy mówią: „płakać nie ma o co”. A, strach, że ja sama się nie obudzę? No to się nie obudzę i już! Mała dziewczynka całe dnie siedząca na nocniku, z biegunką po zupie z brukwi, nawet się nad tym nie zastanawiała. Przeżyła tam 15 miesięcy. Najdłużej ze wszystkich dzieci, które trafiły do obozu Auschwitz-Birkenau. Już po wejściu dostała instrukcję na przetrwanie od starszego, żydowskiego chłopca: nie krzyczeć, nie płakać, nie dać się zauważyć dr. Mengele i innym dorosłym. Trzymała się tego potem całe lata. – Byłam dla bliskich oschła, daleka, milcząca. Nie umiałam okazać czułości, brać na kolana, całować. Jakbym trochę umarła, nie pamiętam jaśniejszych chwil – mówi. Obozowy numer jakiś czas zaklejała plastrem. Ze wstydu, że dała się zamknąć. Teraz nosi go jak świadectwo. – Wy jedziecie z rodzicami do Parku Rozrywki, a mnie z mamą i dziadkami zawieźli do obozu koncentracyjnego – tak Lidia Skibicka-Maksymowicz opowiada dziś uczniom starszym od dziewczynki, którą wtedy była.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych