Wracamy z zagranicy. Przekraczamy granice Polski i czujemy, że wszelkie granice zostały przekroczone. Od reklam, plakatów i billboardów dostajemy oczopląsu. Dlaczego Polska stała się krajem reklamowej samowolki?
Podróżując przez lata po krajach Europy, zaobserwowałem prawidłowość: za naszą południową i zachodnią granicą wzrok odpoczywa. W Austrii mijamy co kilka kilometrów ogromny billboard. Gustowny, wysmakowany. Podobnie w Niemczech, we Włoszech czy we Francji. Drogowskazy i tabliczki informacyjne w miastach są wykonane wedle jednego stylu. Jednolite tło, delikatna czcionka, stonowane kolory. Nawet przy drogach Słowacji nie widać takiego zatrzęsienia billboardów jak nad Wisłą. Wystarczy jednak przekroczyć granicę w Korbielowie czy Chyżnem, a człowiek jest bombardowany tysiącami reklam. Granica smaku zostaje przekroczona. Trwa wolna amerykanka: „Blachodachówki”, „Mechanika samochodowa”, „Komputery – sprzedaż i serwis”, „Wypożyczalnie nart” i nieśmiertelny „Skup palet”. Każda reklama wykonana w innym stylu. Kanarkowa żółć obok wściekłego różu. Od Sasa do Lasa. Od kolorowych ulotek po wielkie kiczowate płachty rozwieszone między oknami. Wzrok skupiony jest wyłącznie na reklamach zachwalających „chwilówki” i tanią odzież, kredyty i ciucholandy, kasy pożyczkowe i sklepy typu „tani Armani”. Wszelkie rekordy w rankingach zagęszczenia reklam na metr kwadratowy biją wjazd do Warszawy (od strony Marek czy Janek) i najbliższa okolica zimowej stolicy Polski. Z tego, że wjeżdżamy do Zakopanego, cieszą się i stacje benzynowe, i restauracje, i hotele. Billboardy przesłaniają Tatry. Reklama na reklamie. Cud, że balansujący między nimi kierowcy zauważają jakiekolwiek znaki drogowe. Nawet na ruchliwych skrzyżowaniach barierki „ozdobione” są naklejkami w stylu: „Piłeś? Odholujemy ci auto”. Polska stała się krajem reklamowej samowolki. Podobno nieustannie gonimy Europę.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz