Zapamiętajmy widok płaczących dziennikarzy, którzy przyczynili się do śmierci pielęgniarki.
12.12.2012 11:17 GOSC.PL
Mel Greig i Michael Cristian z dziennikarskiego nieba spadli na dno piekła. Byli gwiazdami, stali się telefonicznymi mordercami. Ich prowokacja miał być niewinnym żartem, a doprowadziła do samobójstwa Jacinthy Saldanhy. Czy w związku z tym w mediach nic już nie będzie takie samo?
Wręcz przeciwnie. Publicznie wylewane łzy australijskiej pary prezenterów stacji 2Day FM nie są żadnym przełomem. Stały się po prostu kolejnym odcinkiem tego samego spektaklu. W pierwszym akcie miała być komedia - podszywanie się dziennikarzy pod członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Śmiechu było co niemiara, bo Jacintha dała się „wkręcić”. Potem nastąpił zwrot akcji. Po śmierci pielęgniarki, w drugim akcie, oglądaliśmy już tragedię. Była zbrodnia, musiała nadejść kara. Mocne słowa, szybkie decyzje kadrowe. Teraz nadszedł czas na melodramat. Łzy pary skruszonych „oprawców”.
Reakcja na samobójstwo pielęgniarki, podobnie jak wcześniejszy dramat ludzi nabranych przez reporterów „News of The World” pokazują w całej krasie hipokryzję współczesnych mediów. Samobójstwo w szpitalu im. króla Edwarda VII spowodowało trzęsienie ziemi: zawieszenie prezenterów i zdjęcie prowadzonego przez nich programu. Stacja 2DayFm do odwołania zrezygnowała też z emitowania reklam, na wartości straciły akcje całego koncernu. Sprawą zajął się australijski regulator mediów elektronicznych.
Trudno jednak nie zadać pytania: i co z tego? Koncern zadziałał w obronie własnej… marki i kasy. Szefowie stacji nie mieli zresztą innego ruchu, jeśli chcieli jeszcze w branży coś zarobić. Prawidłowo zarządzali kryzysem jaki w efekcie skandalu zaistniał w prowadzonym przez nich biznesie. Ale czy w jakikolwiek sposób wpłynęło to na sposób funkcjonowania mediów spod znaku „nie bawisz się, nie żyjesz” ? Oczywiście, że nie.
Gdyby nie desperacka decyzja Jacinthy Saldanhy, nikt by się na australijskich prezenterów nie oburzał. W dniu emisji audycji słuchacze za skandal uznali… niedyskrecję pielęgniarki, która ujawniła informacje o stanie zdrowia księżnej Kate, a żart radiowców nikogo specjalnie nie poruszył. Tak było do momentu, gdy pielęgniarka została znaleziona martwa. Wtedy medialne stado zawróciło na pięcie i zaczęło się tratowanie prezenterów. „Macie jej krew na rękach"; „Zabiliście matkę dwójki dzieci"; „Jesteście obrzydliwi" – to najdelikatniejsze komentarze w Internecie, który jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej pastwił się nad nieszczęsną Jacinthą. Zlinczowani dziennikarze usunęli swoje konta na Twitterze i publicznie złożyli samokrytykę. Łzy na ekranie niewiele jednak pomogą, nawet jeśli są prawdziwe. Widownia tego spektaklu nie zna bowiem litości.
To w końcu ta sama publiczność, która najlepiej się bawi, gdy uda się kogoś „wkręcić”. Nie chodzi przecież o śmiech wywołany zabawną sytuacją, lecz rechot z powodu tego, że ktoś wyszedł na durnia. Bo był naiwny, bo się nie spodziewał, bo… po prostu padło na niego. Rechot jest formą odreagowania, że tym razem nie padło na mnie. Ile programów radiowych i telewizyjnych opartych jest na takim pomyśle? A ile tekstów (nie tylko tabloidowych), to wyssana z palca wariacja na temat przypadkowego zdjęcia czy wyrwanego z kontekstu zdania? Dopóki nikt w związku z tym nie popełnił samobójstwa, wszystko jest w porządku. Bawimy się dalej.
Pozostaje mieć nadzieję, że rzadki przecież obraz płaczących prezenterów zapisze się w podświadomości ich koleżanek i kolegów. I powróci, jako wyrzut sumienia, gdy będą znów chcieli zabawić się czyimś kosztem.
Piotr Legutko