Jedenastoletni Marcin Owsianka z Jazowska 4 czerwca tego roku pamięta doskonale. To bodaj najtrudniejszy dzień w jego życiu. Ale też przełomowy.
Owsiankowie mieszkają ze trzy kilometry od kościoła w Jazowsku niedaleko Łącka. Żyją skromnie. Małgorzata z trójką dzieci od prawie półtora roku, kiedy zmarł jej niespełna 50-letni mąż, są sami. Co się wydarzyło 4 czerwca? – Wróciłem ze szkoły i poszedłem na górę. Mama w kuchni robiła frytki. Zszedłem na dół i zobaczyłem, że drzwi otwarte, a mama leży nieprzytomna. Zapalił się garnek z gorącym olejem. Próbowałem mamie sztuczne oddychanie robić, ale nie reagowała – dziś Marcin bardzo rzeczowo wraca do tamtych wydarzeń. Wziął zatem palący się garnek, aby go wynieść. Nieszczęśliwie potknął się na progu i wylał olej na siebie. Jego ubranie zaczęło się palić i częściowo topić. – Rzuciłem się na ziemię i machałem rękami i nogami, aby się ugasić. Potem wyrzuciłem ten garnek, zgasiłem ogień na ganku i wyciągnąłem na zewnątrz mamę – dodaje. Gdy już było po wszystkim helikopterem Marcina przewieziono do Prokocimia. Groziła mu amputacja poparzonych nóg. Dwa miesiące leżał w szpitalu. Były przeszczepy skóry, ból, leki, teraz rehabilitacja.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Grzegorz Brożek