Debata Obama-Romney pokazała, że bez względu na to, kto zostanie prezydentem USA: Polityka zagraniczna Stanów się nie zmieni.
23.10.2012 15:48 GOSC.PL
Amerykanie są po trzeciej, ostatniej już debacie dwóch najważniejszych kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dziś o godz. 3 rano czasu polskiego urzędujący prezydent Barack Obama starł się z Republikaninem Mittem Romneyem. Tematem dyskusji była polityka zagraniczna.
W przypadku światowego mocarstwa, jakim jest USA, dyskusja o polityce zagranicznej powinna zainteresować nie tylko samych amerykańskich wyborców i zainteresowanych polityką w Nowym Świecie, ale właściwie każdego mieszkańca naszego globu. Jednak każdy, kto zasiadł tego dnia przed telewizorem, mógł poczuć się lekko rozczarowany: spór między politykami właściwie nie wniósł niczego nowego do tematu.
Czy to w kwestii Libii, Syrii czy Afganistanu, Obama i Romney zasadniczo się od siebie nie różnili. Tak, należy zwalczać terroryzm, tak należy wspierać naszych sojuszników i tak, należy, ostrożnie, wycofywać nasze wojska z Azji – taki był przekaz obu polityków. Różnili się jedynie w szczegółach, zaś dyskusja polegała przede wszystkim na wytykaniu błędów i czepianiu się słówek, w czym mistrzem był Barack Obama. Gdy bowiem wytknął Romneyowi, iż ten nazwał Rosję największym geopolitycznym zagrożeniem dla Stanów, wymagało to jedynie doprecyzowania ze strony republikańskiego kandydata.
Trzeba jednak przyznać, że ten był w wyjątkowo kiepskiej formie. Gdy Mitt Romney stwierdził, że USA dysponują najmniejszą flotą wojenną od 1917 roku, Obama miał na to swoją odpowiedź: - To prawda, gubernatorze, mamy także mniej koni i bagnetów, ponieważ natura naszej armii się zmieniła. Mamy te rzeczy, które nazywamy lotniskowcami, na których mogą lądować samoloty. Mamy też te statki, które pływają pod wodą, atomowe łodzie podwodne – stwierdził, czym rozśmieszył mnie niemal do łez. A niejednego wyborcę przekonał, że Romney kompletnie nie zna się na wojskowości, co w przypadku sprawowania funkcji zwierzchnika sił zbrojnych mogłoby być katastrofalne. Widać było zresztą, że polityka zagraniczna nie jest mocną stroną byłego gubernatora stanu Massachusetts, bo ciągle zbaczał z tematu, by poruszyć kwestie gospodarcze. Z naszego punktu widzenia ważne jest to, że wyrzucił Obamie wycofanie się z rozlokowania na terenie Polski tarczy antyrakietowej, do czego amerykański prezydent się nie odniósł.
Bez względu na to, kto zostanie prezydentem USA, polityka zagraniczna tego supermocarstwa będzie nadal taka sama. Być może jest w tym jakaś konieczność, niemniej nic nie wskazuje na to, by konflikty na Bliskim Wschodzie, w które zaangażowane są – i którym, prawdę mówiąc, częściowo same są winne – Stany Zjednoczone, rychło się zakończyły. Polska mimo istniejącego u nas nadal silnego proamerykanizmu jest dla waszyngtońskich elit krajem peryferyjnym, z którym liczyć się należy przede wszystkim z powodu licznie mieszkającej w USA Polonii. Jedno, co pokazała ta debata, to to, że Mittowi Romneyowi bardzo trudno będzie wygrać z Barackiem Obamą wyścig do Białego Domu.
Opisywana przeze mnie debata jest przedstawiana jako ostatnia przed wyborami. Niezupełnie, bo jeszcze w środę, o godz. 3 polskiego czasu, w Chicago rozpocznie się debata kandydatów mniejszych partii, w której wezmą udział socjaldemokrata Rocky Anderson z Partii Sprawiedliwości, konserwatysta Virgil Goode z Partii Konstytucji, Gary Johnson z Partii Libertariańskiej i Jill Stein z Partii Zielonych. Ci politycy (częściowo ze sporym kongresmeńskim bądź gubernatorskim doświadczeniem) nie mają większych szans na elekcję, jednak ich dyskusja gwarantuje realną wymianę różnorodnych idei. Poprowadzi ją słynny amerykański dziennikarz Larry King, a obejrzeć ją będzie można na stronie stowarzyszenia Wolne i Równe Wybory.
Stefan Sękowski