Zwycięska bitwa z polskim udziałem w 1683 roku zdecydowała o losach Europy. Filmowa „Bitwa pod Wiedniem” włosko-polsko-tureckiej koalicji, niestety, okazała się porażką.
12.10.2012 10:01 GOSC.PL
To miała być superprodukcja. Być może, jak na warunki europejskie, była. Tyle, że telewizyjna. I udowodniła, że nie można za 50 milionów złotych, bo tyle wynosił budżet „Bitwy pod Wiedniem” Renzo Martinellego, nakręcić porządnego filmu, w którym sceny batalistyczne odgrywają ważną rolę. Szkoda, bo cała Polska czekała na atak husarii, a doczekała się mało dynamicznych rozproszonych utarczek. Jak się okazało, nie wystarczą efekty specjalne, by oddać na ekranie obraz wielkich zmagań dwóch ogromnych armii, które zatrzymały muzułmańską inwazję w głąb Europy.
Wydaje się zresztą, że sama bitwa znalazła się w tym filmie jakby na doczepkę, bo bohaterem filmu jest właściwie bł. Marek z Aniano w znakomitej interpretacji F. Murray Abrahama, pamiętnego odtwórcy Salieriego z „Amadeusza” Formana. Rola skromnego, beatyfikowanego przez Jana Pawła II kapucyna w montowaniu chrześcijańskiej koalicji przeciw muzułmańskiemu imperium jest raczej u nas mało znana. A przecież jego zasługi w tej mierze były ogromne. Postać bł. Marka kieruje uwagę widza na często pomijany we współczesnym kinie historycznym aspekt religijny. Jeżeli już religia w tych filmach się pojawia to najczęściej w ujęciu negatywnym, tak jak np. w filmach o wyprawach krzyżowych. Martinelli na plan pierwszy wysuwa bardziej religijne przyczyny tureckiej inwazji na Europę, dzisiaj często lekceważone, niż czysto polityczne. Może należało po prostu nakręcić film o Marku z Aviano niż silić się na przyprawianą elementami fantasy batalistykę. A samą bitwę zostawić na lepsze czasy.
Ciekawie, ale niezbyt zgodnie z prawdą historyczną, przedstawiona została postać Kara Mustafy, uduszonego na rozkaz sułtana kilka miesięcy po bitwie. Nieszczęsny wezyr został pokazany jako godny przeciwnik Sobieskiego, chociaż jego ambicje nie współgrały z militarnym talentem. Na szczęście.
Edward Kabiesz