Co mówi magister politologii do magistra politologii? Dwa Big Maki proszę.
03.10.2012 09:31 GOSC.PL
Jeszcze niedawno nie pomyślałbym, że „Tygodnik Powszechny” przemówi głosem mojego pokolenia. A jednak robi to coraz częściej: po artykułach m.in. o bezrobociu i umowach „śmieciowych” przyszedł czas na wykształcenie. Też „śmieciowe”.
W obu przypadkach pejoratywne określenie jest nieco krzywdzące – to dzięki umowom o dzieło czy zlecenie wielu ludzi w ogóle ma pracę, a każde wykształcenie podnosi wiedzę, która prędzej czy później może się przydać. Ale i w jednym i w drugim przykładzie jest kokos prawdy.
Tytuł magistra już od dawna nie stanowi przepustki do pracy. Nie, żeby od razu prestiżowej i dobrze płatnej – często jakiejkolwiek. Co prawda nadal odsetek bezrobotnych z wyższym wykształceniem jest niższy niż w przypadku osób z wykształceniem średnim lub podstawowym, ale jednocześnie informacja, że wśród osób pozostających bez pracy ok. 11 proc. ma dyplom wyższej uczelni, robi wrażenie. Przede wszystkim są to ludzie młodzi, tuż po studiach.
Zresztą wystarczy porozmawiać ze znajomymi w przedziale wiekowym 25-30 i wysłuchać ich opowieści o ich „Odysei” z CV w ręku (nb. upewniając się co do odmiany pojęcia „Big Mac” odwiedziłem hasło „Indeks Big Maka” na Nonsensopedii. Artykuł zaczyna się od cytatu: „A może frytki do tego? – absolwent ekonomii o Indeksie Big Maka”). Zarówno pracodawcy, którzy na próżno szukają pracowników, jak i absolwenci często odnoszą wrażenie, że wykształcenie, jakie zdobyli, rozmija się z potrzebami rynku.
Powodów jest wiele. „Wielu naszych >oszukanych< to dzieci przedstawicieli pokolenia awansu społecznego w PRL – ludzi, którzy przyjeżdżali studiować do miast i tworzyli inteligencję w pierwszym pokoleniu, uzyskując po studiach stabilność na państwowych posadach. Ich dzieci wzrastały w poczuciu względnego bezpieczeństwa, rodzice >mieli pracę<. Ci rodzice, zdając sobie sprawę, że taka przyszłość nie będzie już udziałem dzieci, postawili na ich wykształcenie jako najlepiej sobie znany mechanizm zdobywania prestiżu społecznego i życiowej stabilności. Tymczasem dzieci odziedziczyły po nich kulturowy model, według którego po studiach >dostaje się< pracę” – piszą w „TP” Michał Kuźmiński i Przemysław Wilczyński.
Ale rodzice i sami zainteresowani nie są jedynymi „winnymi”. Odpowiedzialność ponoszą także wyrastające na początku tego wieku jak grzyby po deszczu uczelnie prywatne. „>Wykształcenie śmieciowe< to po prostu szalbierstwo przedsiębiorców, którzy na ciągu do wiedzy postanowili zarobić, niczym się nie różniąc od biznesmenów rozcieńczających paliwo na stacjach benzynowych” – piszą bez ogródek ci sami autorzy. Swoje zrobiły jednak także uczelnie publiczne, które „również popadły w szał przyjmowania dziesiątek i setek kandydatów na dobrze brzmiące kierunki, dewaluując nieuchronnie jakość kształcenia”.
Do katalogu przyczyn tego stanu rzeczy, wymienionego przez autorów „Tygodnika” dodałbym jeszcze kilka. Jedną z przyczyn „boomu edukacyjnego”, szczególnie wśród płci brzydkiej, był pobór do wojska. Wielu młodych mężczyzn traktowała zasadniczą służbę wojskową jako dziewięć miesięcy (a wcześniej dwa lata) wyjęte z życiorysu, męczące i otępiające, a także zmniejszające szanse na rynku pracy. Robili wszystko, by tylko mogli w komisji uzupełnień przedstawić papierek zaświadczający o tym, że są studentami. Jednym z pierwszych efektów zawieszenia poboru były… problemy finansowe prywatnych szkół wyższych.
Drugim powodem jest powszechna dostępność wyższego wykształcenia. Nie chodzi tylko o to, że uczelnie bezsensownie pompują ilość miejsc na wielu kierunkach, ale także o to, że student nic nie musi za to płacić. To powoduje, że w mniejszym stopniu zastanawia się nad tym, czy czas spędzony na studiach nie będzie w jakiejś mierze czasem straconym. Wielu ludzi traktuje studia jako przedłużenie beztroskiej młodości, na którą łożą inni. Zobowiązanie studentów do przynajmniej współfinansowania swoich studiów (i nie chodzi mi koniecznie o czesne „nie ma przebacz”, ale np. o sensowny program kredytowy) mogłoby pomóc im spojrzeć na swoje wybory życiowe bardziej racjonalnie.
I wreszcie – pogarda dla pracy fizycznej. Czasem odnoszę wrażenie, że „inteligencja pracująca” po latach glanowania w PRL odgrywa się dziś na „robolach”. Stąd bierze się przekonanie, że najlepsza szkoła to liceum ogólnokształcące, w żadnym wypadku technikum, czy – absolutnie – zawodówka. Dziś z tego nastawienia śmieją się tylko absolwenci techników i zawodówek.
Niestety tkwienie w paradygmacie wyższości białego kołnierzyka nad drelichem widać także w najnowszym „TP”. – To przecież wspaniałe, że ci młodzi ludzie mieli okazję się uczyć. Moim zdaniem jest to zdecydowanie lepsze rozwiązanie niż spędzanie wolnego czasu pod budką z piwem – pisze dr Kazimierz Sedlak, wcześniej zachwycając się „pędem do wiedzy” studentów kierunków humanistycznych. Tylko czy rzeczywiście alternatywą dla studiowania jest menelstwo (swoją drogą dawno już nie widziałem „budki z piwem”)? Świat potrzebuje nie tylko piarowców i haerowców, urzędników i doradców finansowych, ale także glazurników, elektryków, budowlańców, piekarzy, fryzjerów, mechaników samochodowych etc. Nie trzeba mieć magistra, czy nawet licencjat, żeby pracować w tych zawodach. Ktoś, kto wchodzi na rynek pracy zaraz po szkole średniej lub zawodowej być może traci szansę na niezapomniane imprezy i wspomnienia o tym, jak zakuwał do sesji, ale jest ze swoim doświadczeniem kilka lat przed magistrem politologii, socjologii, europeistyki czy historii, który zaczyna pracować w tych samych zawodach kilka lat po studiach, kiedy w końcu dowiaduje się, że rynek pracy nie potrzebuje kilkuset tysięcy ekspertów od historii polskiej myśli politycznej czy funduszy unijnych.
O ile znajdzie w nich pracę, bo do ich wykonywania także potrzebna jest wiedza i umiejętności. Wielu potencjalnie świetnych pracowników fizycznych męczy się na studiach, by w konsekwencji zostać mniej niż przeciętnymi filozofami i marketingowco-zarządzeniowcami.
Stefan Sękowski