W USA nasila się krytyka prezydenta Baracka Obamy za bierność w obliczu powstania w Syrii. Zdaniem krytyków Ameryka powinna pomóc powstańcom co najmniej dostawami broni albo udzielić im wsparcia lotniczego.
Czwartkowy "Washington Post" wyraża opinię, że nie można zasłaniać się - jak to czyni Biały Dom - deklaracjami, że reżim prezydenta Baszara el-Asada "sam się rozsypuje".
Zdaniem gazety przechodzenie ostatnio jego niektórych prominentów na stronę powstańców tego nie oznacza. Jest to tylko sygnał pogłębiania się podziałów etniczno-religijnych w Syrii, czego dowodzi fakt, że niemal wszyscy z 40 funkcjonariuszy reżymu, z premierem włącznie, którzy porzucili Asada, to sunnici. Trzonem reżimu jest mniejszość alawicka.
Trzon ten - pisze "Washington Post" w komentarzu redakcyjnym - "jest wciąż zdolny do prowadzenia potężnych operacji wojskowych, jak obecny atak na zajęte przez siły opozycyjne dzielnice Aleppo".
"Podkreśla to, że im dłużej trwają walki, tym bardziej przekształcają się one w otwartą wojnę religijną, co umacnia ekstremistyczną ideologię i osłabia możliwość ewentualnego zakończenia konfliktu zgodnie z zasadami pluralizmu i demokracji" - pisze dziennik.
Zaleca on przyspieszenie rozwiązania konfliktu, co - zdaniem autorów komentarza - umożliwiłby pucz wojskowy obalający Asada. Trudno jednak na to liczyć, "dopóki generałowie nie są przekonani, że wojna jest przegrana".
"Oznacza to konieczność zaopatrzenia rebeliantów w broń, której potrzebują, by powstrzymać czołgi i samoloty sił Asada. W celu ochrony ludności cywilnej można utworzyć dla niej bezpieczne strefy wzdłuż granicy z Turcją i Jordanią, z pomocą Turcji albo NATO " - czytamy w komentarzu.
"Podjęcie takich działań pomogłoby USA w nawiązaniu stosunków i wywieraniu wpływu na te siły, które będą prawdopodobnie rządzić w przyszłej Syrii - czyli dowódców Wolnej Armii Syryjskiej. (...) Odmawiając takiego zaangażowania się, administracja Obamy może być pewna, że przyszli przywódcy Syrii będą bardziej oporni wobec współpracy z Zachodem i być może bardziej otwarci na takie ugrupowania jak Al-Kaida" - konkluduje "Washington Post".
Media amerykańskie alarmują, że z powodu bierności Waszyngtonu w Syrii rosną nastroje antyamerykańskie i wpływy ekstremistów islamskich.
Za interwencją militarną w Syrii opowiadają się także: były minister obrony w administracji prezydenta Billa Clintona William Perry i była sekretarz stanu Madeleine Albright.
W rozmowie z "New York Timesem" w czasie konferencji ekspertów ds. polityki międzynarodowej w Aspen w stanie Kolorado Perry powiedział, że w celu ochrony ludności cywilnej należy wprowadzić strefy zakazu lotów w północnej Syrii.
Rozwiązanie takie zastosowano m.in. w Libii. Wymagało to bombardowań stanowisk obrony przeciwlotniczej reżimu Muammara Kadafiego.
Madeleine Albright powiedziała, że usprawiedliwieniem dla niepodejmowania interwencji nie może być niemożność usankcjonowania jej mandatem ONZ wskutek weta Rosji i Chin. Przypomniała, że akcję zbrojną w Kosowie w 1999 r. podjęto mimo opozycji Rosji i bez mandatu ONZ - przeprowadziły ją siły NATO.
Administracja Obamy udziela opozycji syryjskiej wsparcia dyplomatycznego i pomocy finansowej. Odmawia jednak dostarczenia jej broni.