Staje się powoli modą, że kandydaci na lokatora Białego Domu prowadzą kampanię wyborczą na całym świecie. A cały świat zaczyna wierzyć, że należy do wyborców amerykańskich kandydatów.
06.07.2012 12:13 GOSC.PL
Co robi kandydat na urząd prezydenta w przeciętnym kraju demokratycznym? Jeździ. Po swoim kraju. Rozdaje ulotki, obietnice, przyjmuje hołdy lub lecące nań pomidory. Poza granice swojego kraju rzadko nos wystawia, chyba że wymaga tego pełniona przez niego aktualnie funkcja.
A co robi kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych? Też jeździ. Dużo jeździ, bo i kraj wielki (Putin wprawdzie ma u siebie do objechania więcej, ale po co, skoro telewizja i gazety dotrą tam, gdzie putinowski samolot nie wyląduje). USA, choć potężne, to chyba jednak trochę za ciasne dla tamtejszych zawodników. Bo z kampanią wyborczą ruszają w świat. Wiadomo, jedyne supermocarstwo, to i Bahrajn, i Polska nie zagranica, więc wpaść wypada, zaprezentować się, dobre wrażenie zostawić „na wszelki wypadek”. A i Bahrajn, i Francja dumna nawet, i Polska aspirująca, zaraz po takiej wizycie kandydata całego świata sondaże przeprowadzają, który by u nich zwycięstwo odniósł, gdyby tak łaskawie zechciał nie tylko symbolicznie, ale też realnie wystartować.
Wielkie show, jakim są każdorazowe wybory prezydenckie w USA, powoli dociera i na naszą stronę oceanu. Pojawiła się informacja, że republikański kandydat na prezydenta USA rozważa podróż obejmującą pięć krajów, która ma wzmocnić jego rangę na arenie międzynarodowej. Jednym z przystanków ma być Polska. Na początku Romney ma udać się do Londynu na rozpoczęcie igrzysk olimpijskich i wygłosić w Wielkiej Brytanii przemówienie na temat amerykańskiej polityki zagranicznej. Następnie planowana jest wizyta w Izraelu, gdzie Romney odbyłby serię spotkań z politykami izraelskimi i palestyńskimi. Rozważany program zagranicznej podróży przewiduje następnie powrót do Europy - wizytę w Niemczech i właśnie w Polsce.
Oczywiście, że rozumiem, że taka podróż ma dodać powagi kandydatowi, jako mężowi stanu – i jest to show skierowane przede wszystkim do wyborców w Stanach. A że i „niezagranica” przy okazji skorzysta? Z całego wymienionego grona potencjalnych zaszczyconych taką wizytą, najbardziej ukontentowana będzie znowu Polska. Bo taka wizyta ponownie utwierdzi nas w przekonaniu, że jesteśmy jednak tym „strategicznym partnerem” USA. I że najważniejsze kraje z nami się liczą. I że jakże paskudny jest ten stary, mało patriotyczny dowcip: „Jaki kraj na świecie jest najbardziej niezależny? Polska. Dlaczego? Bo od niej nic nie zależy”.
I nic to, że co bardziej trzeźwi już dawno zauważyli, że dowcip nie taki znowu odleciały od rzeczywistości. Na przykład taki prof. Marek J. Chodakiewicz, od lat mieszkający w USA, w wywiadzie dla GN sprzed tygodnia: - "Nikt nie kiwnie palcem”, mówi na pytanie, czy Stany obronią nas w razie ataku np. ze strony Rosji. „Dopóki tu nie będzie 150 tys. Amerykanów – 50 tys. wojsk plus rodziny, jak w Korei Południowej – będą tylko deklaracje, ale nikt nic nie zrobi” (zob. Polska jest pionkiem GN 26/2012)
Zaraz, zaraz – nie jesteśmy w NATO? Czy George nie klepał Radka i Donalda po ramieniu? Czy Barack nie uczynił tego samego? Czyż s a m M i t t R o m n e y nie chce nas odwiedzić podczas swojej kampanii wyborczej?!
Mitt w Polsce tylko pogłębi nasz mit odwiecznego sojusznika. - Opowiem taką anegdotę - mówił mi prof. Chodakiewicz. - W listopadzie 2010 roku była narada generalicji NATO. Przybył też prezydent Obama. I mówi: właśnie była cyberwojna. Dowiedział się 2 miesiące po fakcie, że Rosja, „nieznani sprawcy” zaatakowali infrastrukturę gospodarczą Estonii kierowaną przez Internet. I Obama pyta: A co by było, gdyby Rosja zrobiła najazd na Estonię? Cisza. On pyta: To co, nie ma planu? No to zróbcie. I poszedł sobie. I teraz jest plan, przez przypadek!
Jacek Dziedzina