„Tygodnik Powszechny” popiera obronę życia ludzi. Ale jakoś tak dziwnie.
13.06.2012 13:09 GOSC.PL
„Rachunek sumienia obrońców życia” – głosi napis na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego”. W środku sumienie obrońcom życia rachuje Artur Sporniak, dla którego głównym problemem ruchu obrony życia nienarodzonych w Polsce „jest charakteryzujący ów ruch radykalizm, który paradoksalnie działa przeciwko skutecznej ochronie nienarodzonego życia”. Autor sięga do lat 90-tych, gdy, jak twierdzi, w dyskusji nad zmianą ówczesnego proaborcyjnego prawa „nie przebierano w słowach – aborcje dokonywane niekiedy w dramatycznych sytuacjach życiowych porównywano do zbrodni hitlerowskich”. Zastanawia się także, „w jakim stopniu delegalizowanie wyjątków umożliwiających aborcję wpłynie na podziemie aborcyjne i czy w praktyce liczba wszystkich aborcji wzrośnie czy zmaleje”.
Równie dobrze można się zastanawiać, czy to dobrze, że istnieje całkowity zakaz zabijania osób dorosłych. Bo gdyby były wyjątki i można byłoby zabić kogoś „w dramatycznych sytuacjach życiowych” (na przykład żona męża, z którym już „naprawdę nie można wytrzymać”), to może zmalałoby podziemie mordercze?
Sprawa jest prosta: Nie wolno zabijać ludzi w żadnym wieku – nigdy i w żadnych okolicznościach. I prawo musi tego strzec, bez żadnych wyjątków.
Dla Artura Sporniaka jednak nie jest to oczywiste, pisze bowiem: „Nasze pragnienie ratowania nienarodzonego życia i sprzeciw wobec aborcji doznaje dramatycznego ograniczenia przynajmniej w jednej sytuacji: gdy ciąża realnie zagraża życiu matki. Doświadczamy wtedy jakby przymusu aborcji i nie ma co czarować rzeczywistości, że jest inaczej” – pisze.
A jednak jest inaczej. Gdy ciąża realnie zagraża życiu matki (najczęściej jest to ciąża pozamaciczna), wówczas ratowanie życia matki – skoro nie można uratować również dziecka – jest rzeczą oczywistą. To wręcz obowiązek. Nie ma to jednak nic wspólnego z aborcją. Nie doświadczamy wtedy żadnego „przymusu aborcji”, bo aborcja to świadome działanie w celu pozbycia się problemu, jakim wydaje się komuś dziecko. W przypadku ratowania życia matki sytuacja jest odwrotna – tej śmierci nikt nie chce. Ani matka, ani lekarz. To dramat dla wszystkich. Używanie do takiej sytuacji słowa „aborcja” jest w najlepszym przypadku nieporozumieniem. Ten czyn nazywa się „ratowanie życia”. Środowiska proaborcyjne mylą te sprawy, jak sądzę, świadomie, żeby pokazać, że są „wyjątki”, w których można „usunąć płód”. Ten zakłamany argument jest punktem wyjścia do stwierdzenia, że wyjątków jest więcej: ciąża w wyniku gwałtu, choroba „płodu”, zagrożenie zdrowia matki. A ostatecznie służy to zwiększeniu swobody dokonywania aborcji.
Otóż nie ma żadnego wyjątku: człowieka nie wolno zabijać na żadnym etapie życia. Wolno – i należy – ratować życie, przynajmniej jednej osoby, gdy nie można dwojga.
Żaden zdrowy na umyśle „prolajfer” nie powie kobiecie w ciąży pozamacicznej: „umieraj” (a właściwie „umierajcie”). Jeśli Pan redaktor zna takiego, poproszę o kontakt.
To nie radykalizm obrońców życia ludzi „działa przeciwko skutecznej ochronie nienarodzonego życia”. I tym bardziej nie „restrykcyjne” (jak się to często mówi) prawo, bo jakaż to restrykcyjność chronić maleństwa przed zabójstwem. Ta skuteczność jest, śmiem twierdzić, najbardziej osłabiana przez niejednoznaczny przekaz płynący ze środowisk uważanych za katolickie.
Znałem kobietę (już nie żyje), która po obejrzeniu wystawy antyaborcyjnej (to te krytykowane „drastyczne środki”) zrzuciła wreszcie z siebie niesiony latami straszliwy ciężar sumienia. „Czy ty myślisz, że gdy to robiłam, były takie zdjęcia?” – wykrzyczała córce. Potem był płacz w ramionach najbliższych i proces zdrowienia, zakończony szczęśliwą, bo opromienioną Bożym miłosierdziem, śmiercią.
Co byłoby, gdyby ta kobieta nie widziała tej wystawy?
Ludziom, którzy poświęcają swoje siły, czas, opinię środowiska, a czasem nawet wolność, dla ratowania „braci najmniejszych Chrystusa” (a jeszcze bardziej tych, którzy chcieliby podnieść na dzieci zbrodniczą rękę), należy się szacunek i wdzięczność. Przynajmniej od nas, katolików. Przynajmniej od nas.
Franciszek Kucharczak