Prosimy o znak, a potem nie widzimy niczego. Musimy uwierzyć „na słowo” babskiemu gadaniu świadków albo przejętym maluchom.
25.05.2012 11:40 GOSC.PL
Romkowi, Józkowi
Pięć lat temu, tuż po pogrzebie mamy, każdy rozszedł się w swoją stronę. Byłem spokojny. Nie rozumiałem tego – na co dzień reaguję jak wulkan, jestem rozedrgany, nieustannie rozdrapuję rany. Wiedziałem, że pokój, który w sobie odnajduję, jest „odgórnym” działaniem łaski.
Mój brat ruszył z kuzynem na pizzę. Siedzieli w Chorzowie „Pod Drewnianym Bocianem”. Zajadali włoski specjał, gdy w pewnym momencie Szymon westchnął: „Wiem, że to może głupie, ale chciałbym, by moja mama dała jakiś widzialny znak, że jest w niebie”.
W tym samym momencie kilkanaście kilometrów dalej na katowickim Józefowcu zza ciemnych chmur wyjrzało słońce. Moje dzieci Marta i Łukasz przytknęły nosy do okien i zaczęły wrzeszczeć: Jacieeeee! Jaka ogromna tęcza!
Brat zajadał pizzę, nie widział niczego. Gdy wrócił do domu, obskoczyły go moje dzieciaki: Widziałeś na niebie taaaaaką wielką tęczę? – Cooo? – wyjąkał zdumiony.
Niczego nie zmyślam. Na drugi dzień w lokalnym „Dzienniku Zachodnim” ukazała się fotka… imponującej tęczy nad Katowicami.
Przypadek – ktoś powie. I będzie miał pewnie rację. Szukanie odgórnego znaku w tęczy nad Józefowcem nie jest dogmatem wiary. Ale ta historia przypomina mi do złudzenia sytuację z Wieczernika. Zamknięci w skorupie lęku, zabarykadowani na cztery spusty apostołowie z ironicznymi uśmieszkami przyjęli wracające od grobu kobiety, które z wypiekami na twarzy wołały od progu: „On zmartwychwstał!” Nie uwierzyli im. Uznali ich opowieść za babskie gadanie. Apostołowie nie uwierzyli ani świadectwu Marii Magdaleny, ani uczniom wracającym z Emaus.
Prosimy o znak, a potem nie widzimy niczego. Musimy uwierzyć „na słowo” opowieści innych. Babskiemu gadaniu świadków wracających sprzed pustego grobu albo przejętym maluchom.
Marcin Jakimowicz