Niedziela ad gentes, można zebrać na misje. Przy okazji można zebrać się w sobie i przyjąć bogactwo, które oferuje "tamten" świat. Bo w "tym" to nierzadko my jesteśmy ubożsi.
Jesteśmy zdołowanym społeczeństwem. Smutni, źli, agresywni, boimy się o przyszłość, cierpimy na depresję - oceniają psychiatrzy. Toczy nas choroba, i co tu ukrywać, jest ona poważna. Problem cywilizacyjny. Wg WHO depresja plasuje się na czwartym miejscu pośród najpoważniejszych zaburzeń zdrowotnych. A zjawisko ma się nasilać. Ludzi cechuje "prawdziwa schizofrenia. Żyją na pozór optymistycznie - kochają się, płodzą dzieci, ale myślą pesymistycznie - w nic nie wierzą. Narzekają na różne braki życia" zauważa Eric Emmanuel Schmitt w rozmowie z Barbarą Gruszką-Zych (czytaj: Lubię swój krzywy nos GN 9/2012). Słowem - beznadzieja.
Na tym ponurym tle, ciekawie prezentują się wyniki badań Instytutu Gallupa. Przeprowadzone na ponad 600 tys. grupie respondentów, dotyczące kondycji zdrowotnej amerykańskiego społeczeństwa, wykazują, iż najwyższy wskaźnik zdrowia charakteryzuje osoby... głęboko wierzące (czytaj: Wiara uzdrawia). Raport nie wyrokuje o przyczynie, wskazuje jednak na takie zależności jak: więź z grupą religijną, medytacja, oparte na wierze radzenie sobie z cierpieniem, czy stresem. Tyle, że te faktory są dość "obciachowe" dla prężących mięśnie uczestników wyścigu szczurów. No więc się człek gimnastykuje przed lustrem ubóstwionego ego. A że ma potem zakwasy? Cóż, naturalna kolej rzeczy.
Znajomy misjonarz spytał mieszkańca nigryjskiej wioski skąd w jego społeczności ta ciągła radość życia, pomimo pozostawiających wiele do życzenia (wg standardów "zachodnich") warunków zewnętrznych. Człowiek ów, wykształcony na europejskich uniwersytetach, odpowiedział: „Wy nieustannie planujecie, biegacie za przyszłością, cały czas o niej myślicie. Jak wam nie wychodzi to się denerwujcie, stresujecie i w końcu popadacie w depresję. My cieszymy się każdym kolejnym dniem danym przez Boga”. Jasno i prosto. A klucz do szczęścia? Ot, dzień "dany przez Boga". Tu "Bóg jest obecny na co dzień, a kwestia Jego istnienia nie podlega dyskusji" - dopowiada misjonarz.
I tak to po raz kolejny mądrość tradycyjna okazuje się bardziej przyjazna niż gromkie "ole!" sparaliżowanych duchowo metropolii. Tu rzeczywistość święta wciąż jeszcze przenika codzienność, a świat przeżywany jest jak "wielki sakrament". Narodziny dziecka, dojrzewanie, małżeństwo, współżycie seksualne, praca, posiłek, odpoczynek, śmierć - wszystko odnosi do Ostatecznej Rzeczywistości. Wszystko jest pełne jej znaków i wszystko pomaga uczestniczyć w jej tajemnicy. I jakoś ludziom do głów nie przychodzi by miałoby być inaczej. Stąd radość, spontaniczność, brak męczącego patosu.
Kiedy w Zambii spytałem kobietę prowadzącą sklep z chemią i artykułami spożywczymi, czemu umieściła w centralnym miejscu napis: "Jesus is Lord" odpowiedziała serdecznym zdziwieniem: "You don't go to church?". Nierzadko mijałem samochody z rejestracjami "God knows", przydrożne bary proklamujące: "God saves", "God is mercyful", czy stoisko naprawy zegarków, którego właściciel dawał do zrozumienia, że w kwestii czasu najważniejsze jest "to trust in God". I nie było czuć, aby się komuś od tego upubliczniania wiary w żołądku przewracało. Przeciwnie. "God be with you" i "Bless you" były słowami powszechnego użycia, nie stającymi kością w gardle grupom przewrażliwionych na religię nadaktywistów i "mędrców" od r(d)eformowania sumień. Więc chyba sporo "w tym świecie" się różnimy. I raczej mamy w plecy.
Karl Rahner pisał, że "chrześcijanin XXI wieku albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie". Wysokie loty? Rzecz nie w lewitacjach i innych duchowych "wariacjach", lecz w "święć się Imię Twoje" w każdej, zwykłej chwili. Ot, taka "mistyka dla każdego", bez ekstrawagancji pożądanych przez tych, co żądają spektakularnego znaku. Wrażliwość na małe znaki Bożej obecności w tym co powszednie, na odwagę odczytywania symboli, zamiast ich spychania pomiędzy dyrdymały. To w codzienności "potrzebujemy odniesienia do całości a zarazem uświadamiamy sobie, że całość nas przerasta. Jesteśmy ograniczeni umysłem, sercem, ciałem. To co dociera do nas w przebłyskach Tajemnicy okazuje się zbyt wielkie. To jawi się jako nieograniczone. To jest miara a my jesteśmy mierzeni" oceniają D. L. i J.T. Carmody w wartej zapoznania książce "Mistycyzm w wielkich religiach świata" (do nabycia na: www.sklep.wiara.pl).
I już taka zależność, że "im bardziej człowiek zbliża się do Boga, tym mniej ważne wydają się własne pragnienia". Ale czy to dziwne? "Skoro wiara w żywego Boga jest rzeczywistym źródłem życia, to Jego wola, zajmuje centralne miejsce. Prawdziwie religijni ludzie nie sądzą, że wiedzą, co jest dla nich najlepsze" zauważają autorzy "Mistycyzmu". Wiedzą natomiast, że "jedynie Bóg nasyca" (św. Tomasz), bo "należymy do tego, kto nas uczynił i daje nam istnienie, do tego, który jest zawsze bliżej nas niż nasza tętnica szyjna."
Krzysztof Błażyca