Ile jeszcze lat musi minąć od ’89 roku, żeby Polska mogła mówić własnym głosem, nie papugując dużych sąsiadów łamanym niemieckim?
09.12.2011 11:25 GOSC.PL
Od ponad 20 lat słychać to samo: nie jesteśmy Wielką Brytanią, nie możemy sobie pozwolić na izolację, musimy grać w jednej lidze z najsilniejszymi europejskimi graczami. Czyli: nie wychylać się, przytakiwać, a czasem nawet i podlizać, nie czekając na ofertę – to zawsze najlepsza inwestycja. Bo jakby coś się działo, to silniejsi lojalność naszą zapamiętają. A jak się będziemy stawiać – zostaniemy na marginesie, oczywiście wystawieni na apetyt zacierającej ręce Rosji. Racja stanu.
Kwintesencją tego myślenia jest bezwarunkowe wsparcie polskiego rządu dla niemieckiego projektu ratowania strefy euro i całej Unii Europejskiej. Wystąpienie ministra Sikorskiego w Berlinie, późniejsze poparcie udzielone Angeli Merkel przez Donalda Tuska bez konsultacji z „lokalnym” (dawniej: narodowym) parlamentem, a teraz konsekwentne stanie u boku Niemiec w trakcie szczytu „ostatniej szansy” – to modelowe posunięcia wiernych sojuszników. A że gwarancja lojalności pada tylko z naszej strony? To inwestycja. Racja stanu. Nękany antyniemieckimi fobiami zaścianek i tak tego nie zrozumie.
Mówiąc serio: nie w „niemieckości” czy „francuskości” problem (czasem to jedno, o czym świadczy pieszczotliwe euronazwisko Merkozy). O „antyniemieckich fobiach” i „zaścianku” może sobie pisać bulwarowa prasa, która nie potrafi udźwignąć intelektualnie realnych problemów, z którymi mierzy się Europa.
Niech sojusz z Niemcami czy Francuzami będzie jak najmocniejszy. I nasze poparcie dla ich projektów także. Pod warunkiem jednak, że Polska ma w tym jakiś możliwy do przewidzenia interes. Zakompleksione polskie elity wmówiły społeczeństwu, że myślenie w kategoriach narodowego interesu jest przestarzałe i sprzeczne z dobrem całej Europy. Tymczasem to proeuropejskie myślenie nowej fali „polskiego oświecenia” jest całkowicie obce pozostałym członkom Unii Europejskiej, z Niemcami na czele. Te właściwie nauczyły się narodowe interesy ubierać w szaty interesu unijnego. Robią to także i tym razem: proponując unię fiskalną, rozgrywają własny mecz, ciągle na swoim stadionie. Ich święte prawo. Tylko dlaczego narodową drużynę Niemiec wspierają ochotnicy z Polski?
Polska, przystępując do tworzącej się na naszych oczach nowej Unii, przyjmie zobowiązania, które nie mogą mieć wiele wspólnego z własnym interesem. Nie jesteśmy członkiem strefy euro. Dlaczego więc mielibyśmy zgadzać się na automatyczne sankcje za przekroczenie deficytu 3 proc. i zadłużenia 60 proc. PKB, które mają ratować przed upadkiem wspólną walutę? Oczywiście dyscyplina finansowa jest konieczna w każdym kraju. Tylko że w praktyce zgadzamy się na to, że to nie my będziemy decydować o rozdzielaniu środków na służbę zdrowia, edukację, infrastrukturę, nie my będziemy decydować o strukturze naszej energetyki. To nie chodzi tylko o to, że wyrzekniemy się w ten sposób suwerenności budżetowej. Chodzi o to, że zgodzimy się na ograniczanie naszej konkurencyjności wobec gospodarek pozostałych partnerów europejskich. W budżecie kryją się kierunki polityki, cele, preferencje państw narodowych, które przyjmują dla swoich gospodarek, właśnie po to, by ich gospodarki były konkurencyjne dla innych. I to uwolnienie konkurencyjności jest prawdziwym lekarstwem na kryzys w Unii, a nie kolejne regulacje i centralizacja.
W praktyce, o czym się mało mówi, sankcje nałożone na kraj, który złamie „dyscyplinę budżetową”, mają być zatwierdzone przez Trybunał UE w Luksemburgu, ale decyzje sędziów mogą zostać odrzucone przez kraje „unii stabilności” 85 proc. większością głosów! Nietrudno policzyć, że siłę tylu głosów będą miały kraje największe, czyli Niemcy i Francja w koalicji z paroma bardziej uległymi. Jaką mamy gwarancję, że Niemcy nie „odrzucą sobie” sankcji, jeśli złamią dyscyplinę? A w tym samym czasie Polska będzie musiała zrewidować swój budżet (np. rezygnując z rozbudowy kolei) albo zapłacić karę (nie wiadomo, co nią ma być, oprócz wykluczenia).
Największy problem nie leży w tym, że Polska wspiera Niemcy. Nawet nie to, że wspiera ich w ich własnej grze, na ich warunkach. Główny zarzut sprowadza się do tego, że jak papugi przytakujemy projektowi, który nie jest lekarstwem na kryzys w Unii, tylko przeciwnie – golem samobójczym Wspólnoty. Na naszych oczach tworzy się Europa „innej prędkości”, która bardziej scentralizowana, ingerująca w suwerenną politykę budżetową państw narodowych i dławiąca w ten sposób wewnętrzną konkurencję, skazana jest na zwolnienie, albo i na upadek. Chaotyczne, pospieszne reformy, mające tylko doraźnie uspokoić „rynki” (słowo kluczowe w tym szantażowaniu społeczeństw europejskich), które przywódcy chcą wprowadzić ponad głowami nie tylko obywateli, ale i parlamentów „lokalnych”, nie mają szansy na powodzenie w dłuższej perspektywie. Z tym pakietem daleko nie zalecimy. Czy naprawdę musimy w tym uczestniczyć?
Jacek Dziedzina