Papugi nie latają wysoko

Ile jeszcze lat musi minąć od ’89 roku, żeby Polska mogła mówić własnym głosem, nie papugując dużych sąsiadów łamanym niemieckim?

Od ponad 20 lat słychać to samo: nie jesteśmy Wielką Brytanią, nie możemy sobie pozwolić na izolację, musimy grać w jednej lidze z najsilniejszymi europejskimi graczami. Czyli: nie wychylać się, przytakiwać, a czasem nawet i podlizać, nie czekając na ofertę – to zawsze najlepsza inwestycja. Bo jakby coś się działo, to silniejsi lojalność naszą zapamiętają. A jak się będziemy stawiać – zostaniemy na marginesie, oczywiście wystawieni na apetyt zacierającej ręce Rosji. Racja stanu.

Kwintesencją tego myślenia jest bezwarunkowe wsparcie polskiego rządu dla niemieckiego projektu ratowania strefy euro i całej Unii Europejskiej. Wystąpienie ministra Sikorskiego w Berlinie, późniejsze poparcie udzielone Angeli Merkel przez Donalda Tuska bez konsultacji z „lokalnym” (dawniej: narodowym) parlamentem, a teraz konsekwentne stanie u boku Niemiec w trakcie szczytu „ostatniej szansy” – to modelowe posunięcia wiernych sojuszników. A że gwarancja lojalności pada tylko z naszej strony? To inwestycja. Racja stanu. Nękany antyniemieckimi fobiami zaścianek i tak tego nie zrozumie.

Mówiąc serio: nie w „niemieckości” czy „francuskości” problem (czasem to jedno, o czym świadczy pieszczotliwe euronazwisko Merkozy). O „antyniemieckich fobiach” i „zaścianku” może sobie pisać bulwarowa prasa, która nie potrafi udźwignąć intelektualnie realnych problemów, z którymi mierzy się Europa.

Niech sojusz z Niemcami czy Francuzami będzie jak najmocniejszy. I nasze poparcie dla ich projektów także. Pod warunkiem jednak, że Polska ma w tym jakiś możliwy do przewidzenia interes. Zakompleksione polskie elity wmówiły społeczeństwu, że myślenie w kategoriach narodowego interesu jest przestarzałe i sprzeczne z dobrem całej Europy. Tymczasem to proeuropejskie myślenie nowej fali „polskiego oświecenia” jest całkowicie obce pozostałym członkom Unii Europejskiej, z Niemcami na czele. Te właściwie nauczyły się narodowe interesy ubierać w szaty interesu unijnego. Robią to także i tym razem: proponując unię fiskalną, rozgrywają własny mecz, ciągle na swoim stadionie. Ich święte prawo. Tylko dlaczego narodową drużynę Niemiec wspierają ochotnicy z Polski?

Polska, przystępując do tworzącej się na naszych oczach nowej Unii, przyjmie zobowiązania, które nie mogą mieć wiele wspólnego z własnym interesem. Nie jesteśmy członkiem strefy euro. Dlaczego więc mielibyśmy zgadzać się na automatyczne sankcje za przekroczenie deficytu 3 proc. i zadłużenia 60 proc. PKB, które mają ratować przed upadkiem wspólną walutę? Oczywiście dyscyplina finansowa jest konieczna w każdym kraju. Tylko że w praktyce zgadzamy się na to, że to nie my będziemy decydować o rozdzielaniu środków na służbę zdrowia, edukację, infrastrukturę, nie my będziemy decydować o strukturze naszej energetyki. To nie chodzi tylko o to, że wyrzekniemy się w ten sposób suwerenności budżetowej. Chodzi o to, że zgodzimy się na ograniczanie naszej konkurencyjności wobec gospodarek pozostałych partnerów europejskich. W budżecie kryją się kierunki polityki, cele, preferencje państw narodowych, które przyjmują dla swoich gospodarek, właśnie po to, by ich gospodarki były konkurencyjne dla innych. I to uwolnienie konkurencyjności jest prawdziwym lekarstwem na kryzys w Unii, a nie kolejne regulacje i centralizacja.

W praktyce, o czym się mało mówi, sankcje nałożone na kraj, który złamie „dyscyplinę budżetową”, mają być zatwierdzone przez Trybunał UE w Luksemburgu, ale decyzje sędziów mogą zostać odrzucone przez kraje „unii stabilności” 85 proc. większością głosów! Nietrudno policzyć, że siłę tylu głosów będą miały kraje największe, czyli Niemcy i Francja w koalicji z paroma bardziej uległymi. Jaką mamy gwarancję, że Niemcy nie „odrzucą sobie” sankcji, jeśli złamią dyscyplinę? A w tym samym czasie Polska będzie musiała zrewidować swój budżet (np. rezygnując z rozbudowy kolei) albo zapłacić karę (nie wiadomo, co nią ma być, oprócz wykluczenia).

Największy problem nie leży w tym, że Polska wspiera Niemcy. Nawet nie to, że wspiera ich w ich własnej grze, na ich warunkach. Główny zarzut sprowadza się do tego, że jak papugi przytakujemy projektowi, który nie jest lekarstwem na kryzys w Unii, tylko przeciwnie – golem samobójczym Wspólnoty. Na naszych oczach tworzy się Europa „innej prędkości”, która bardziej scentralizowana, ingerująca w suwerenną politykę budżetową państw narodowych i dławiąca w ten sposób wewnętrzną konkurencję, skazana jest na zwolnienie, albo i na upadek. Chaotyczne, pospieszne reformy, mające tylko doraźnie uspokoić „rynki” (słowo kluczowe w tym szantażowaniu społeczeństw europejskich), które przywódcy chcą wprowadzić ponad głowami nie tylko obywateli, ale i parlamentów „lokalnych”, nie mają szansy na powodzenie w dłuższej perspektywie. Z tym pakietem daleko nie zalecimy. Czy naprawdę musimy w tym uczestniczyć?

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Jacek Dziedzina