Nowy numer 17/2024 Archiwum

Historia ślubu i wesela błogosławionych Józefa i Wiktorii Ulmów

Od 7 lipca 1935 roku, a była to niedziela, u boku bł. Józefa znalazła się bł. Wiktoria. Związek małżeński zawarli w kościele pw. św. Doroty w Markowej. Czy wiemy, jak wyglądało ich wesele i przygotowanie do tego wydarzenia? 

Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku o pobieraniu się dwojga ludzi właściwie decydowali nie sami młodzi, ale ich rodzice. W długie jesienne lub zimowe wieczory radzono nad tym, kogo z kim ożenić. Wybór zawsze związany był z wielkością posiadanego majątku. Nie można było ożenić syna z bogatą panną, jeśli ten nie miał majątku albo miał go niewiele. Uroda, nie mówiąc już o miłości, nie odgrywała najmniejszej roli.

Zupełnie inaczej sprawa wyglądała, gdy chodzi o Józefa i jego o dwanaście lat młodszą wybrankę – Wiktorię. Oboje nie posiadali ogromnego majątku, o czym świadczy fakt, że w późniejszym czasie planowali przeniesienie się do Wojsławic. Przeprowadzka była podyktowana możliwością nabycia większego ziemskiego areału i poprawienia bytu przede wszystkim dzieciom.
Józef był mężczyzną ułożonym, mądrym, niezmiernie pracowitym i zaradnym. W tamtym czasie kładziono też duży nacisk na trzeźwość. Z kolei Wiktoria była dziewczyną niezmiernie pracowitą, zaradną, a przy tym bardzo piękną.

Kiedy w domu zapadła decyzja o zgodzie na potencjalny ślub, rodzina, najczęściej rodzice syna, wysyłali do rodziców panny tak zwanego „poselnika”. Był to ktoś bliski z kręgu przyszłego młodego; zdarzało się, że był nim sąsiad. Przed wojną w Markowej byli panowie, których prawie zawsze wybierano na wspomnianych wysłanników. Byli to mężczyźni świetnie wygadani, ale i niegardzący kieliszkiem. Na przełomie XIX i XX wieku zawarcie małżeństwa zależało bowiem od jak najlepszego przedstawienia młodego gospodarza nie tyle przyszłej pannie młodej, co jej rodzicom. Z ich ust padało ostatnie słowo, które było pozytywne lub negatywne. 

Aby sprawę załatwić, śpiewano piosenkę:

Przychodzimy do was, o rękę prosimy, 
A jak odmówicie, długo nie bawimy. [...]
Miła chata, mili gospodarze,
Jest ładna dziewczyna, dajcie mi ją w darze. 
Miła gospodyni herbatę gotuje, a za trzy tygodnie wesele szykuje. 
Już jeden poszoł, drugiego rają, oj rają, rają, mnie nie pytają. 
Tylko pytają, ile morgów dają.
Powiedz mi, dziewczyno, kto do ciebie chodził.
Chodził tu, chodził, ale nie z morgami. 
Teraz łapie ryby w stawie przetakami. 

Rodzice nie zdawali się na opinię córki – jej zdanie prawie nigdy nie odgrywało istotnej roli. Chyba że majątek był mniejszy i nie miano czym jej wywianować. Wówczas najszybciej do głosu dochodziło uczucie i zdanie samych młodych. Zawsze jednak, niezależnie od statusu majątkowego, gdy zapadła decyzja o ślubie, z jednej i z drugiej strony następowały targi o wiano. Naradzano się, jaki inwentarz, ile ziemi i jakie przedmioty otrzymają młodzi na wspólne życie. Jednocześnie radzono, w jaki sposób pomóc im wybudować nowy dom i zabudowania gospodarskie.

Historia ślubu i wesela błogosławionych Józefa i Wiktorii Ulmów   Autoportret Józefa. Zdjęcie to wykonał w 1925 r. Miał wówczas 25 lat. Archiwum prywatne Jerzego Ulmy

Jeden z bogatszych gospodarzy w Markowej miał w zwyczaju wręczać w dniu ślubu jako prezent każdemu ze swoich dzieci klucz ze wstęgą do nowo wzniesionego domu. Józef i Wiktoria od rodziców otrzymali to, na co było ich stać. Warto wspomnieć, że w chwili, gdy Wiktoria wychodziła za mąż, jej rodzice już nie żyli, a sprawami wesela i aprobatą kandydata do ręki zajmowała się pozostała rodzina.

W XIX wieku, gdy rodzice i swatowie doszli do porozumienia w kwestii wesela, jeszcze przed ceremonią ślubną dokonywano zapisu ziemi u notariusza najczęściej w mieście powiatowym.

Józef i Wiktoria otrzymali przede wszystkim coś najcenniejszego: prawdziwą wzajemną miłość wobec siebie. Nie byli małżeństwem z przymusu czy też z przypadku. Była to ich decyzja wynikająca z prawdziwego uczucia, które zrodziło się pomiędzy nimi.

Po ustaleniach wewnątrzrodzinnych, aprobacie rodziców i rodziny narzeczeni udawali się w najbliższą sobotę na plebanię, przystępując do tak zwanych „pacierzy”.

Była to wizyta, podczas której w ramach przygotowania do sakramentu małżeństwa proboszcz odpytywał z treści modlitw czy znajomości katechizmu. Dlatego też ludzie w Markowej taką wizytę, która miała na celu ustalenie szczegółów wygłoszenia przedślubnych zapowiedzi, a następnie daty pobłogosławienia małżonków, nazywali „pójściem do pacierzy”. Przebieg „pacierzy” zależał od dobrego bądź złego humoru proboszcza.

Jeszcze w XIX wieku przy tej okazji proboszcz sprawdzał, czy zostało uiszczone tak zwane „meszne”, czyli danina na rzecz parafii nałożona na gospodarstwo rolne. W Markowej gospodarstwo 60-morgowe składało następującą roczną daninę na kościół: 1 krowę, 4 barany i 10 kur. Z biegiem lat i pod wpływem procesów zachodzących w społeczeństwie odchodzono od tej praktyki podatkowej.

Proboszcz ks. Tryczyński, spotykając się z narzeczonymi – Wiktorią i Józefem – wyznaczył datę ślubu na niedzielę 7 lipca 1935 roku.

Zdarza się, że niektórzy turyści odwiedzający markowską świątynię pytają, czy ślub bł. Wiktorii i Józefa odbył się przy bocznym, czy przy głównym ołtarzu. Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, warto odnieść się do lokalnej historii. Ślub przy bocznym ołtarzu w Markowej nazywano „ślubem pruskim”. Skąd taka nazwa? Podczas zaborów wielu markowian wyjeżdżało za pracą pod zabór pruski, między innymi na ziemie dzisiejszej Wielkopolski. Przede wszystkim były to niezamężne panny znajdujące pracę u zamożnych gospodarzy. Kiedy wracały do Galicji i chciały wyjść za mąż, proboszcz nie zgadzał się na ślub przy głównym ołtarzu, tylko przy bocznym, twierdząc, że taka osoba, będąc poza parafią, z dala od domu rodzinnego, mogła prowadzić się w sposób niemoralny. Dlatego też zdarzało się, że do Prus wraz z córkami wyjeżdżały ich matki, które po powrocie swoim autorytetem rodzicielskim gwarantowały nieposzlakowaną opinię swojej córki przed proboszczem.

Wracając do Cioci i Wujka, należy dodać, że żadne z nich nie było podmiotem jakichkolwiek ewentualnych wątpliwości co do godności zawarcia przez nich związku małżeńskiego przy głównym ołtarzu. Ślubu udzielił im wikariusz – ks. Józef Przybylski.

Zanim jednak do tego doszło, jeszcze przed pobraniem się, młodziutka Wiktoria razem ze swaszką, którą była jej siostra – Aniela – zgodnie z markowskim zwyczajem prosiły gości na ślub i weselną zabawę. W dalszą drogę wybierały się przystrojoną bryczką zaprzężoną w parę ładnych koni. Panna była ubrana w gorset wyszywany w kwiaty, z drobnymi perełkami i ślicznymi wstążkami. Zwyczaj markowski przewidywał, aby miała też zwój korali. W prawej ręce powinna trzymać chusteczkę, a w lewej – dzbanek do zbierania datków od proszonych gości. Swaszka miała odzienie podobne do siostry. Zwyczaj pozwalał, aby miała na głowie czepiec, a w ręce trzcinę, która służyła do głośnego pukania do drzwi. 

Kiedy Wiktoria i jej „swaszka” weszły do domu, następowało recytowanie formuły zaproszenia. Dawniej od wyjazdu pani młodej z domu rodzinnego, gdzie miało być wesele, zaczynało się świętowanie i ucztowanie. Jego trwanie było zależne od warunków materialnych rodziców młodych. Gdy pani młoda wraz ze „swaszką” wróciły do domu, zaczynały śpiew:

Wieś my objechały, gości naprosili, 
Do białego rana będziemy bawili. 
Ładny panie młody proszę się nie gniewać,
Na twoim weselu,
Będzie nam wolno wszystko zaśpiewać.

Zanim jednak odbył się ślub w kościele, miał miejsce obrzęd tak zwanego „wicia wiechy”.

„Wicie wiechy” odbywało się według zwyczaju w domu „swaszki”. W tym przypadku był to jednocześnie rodzinny dom Wiktorii. „Wicie wiechy” polegało na przyozdobieniu zielonego drzewka jodły lub świerku w białe pióra. Przy tym zajęciu śpiewano: 

Gdzieżeś wiechenko rosła, 
Coś nam taka rozkoszna.
Rosłam w lesie między jodełkami,
A teraz między druszeczkami. 

Od wczesnych godzin rannych w niedzielę 7 lipca 1935 roku przygotowywano się do wyjazdu do kościoła. W domu Wiktorii zbierali się goście, druhny, drużbowie i swaci. Zajeżdżano wozami z końmi, które w grzywy miały wplecione kolorowe wstążki. Starsze druhny, zwane w Markowej „rękownemi”, przypinały przybywającym do piersi bukieciki zrobione z zieleni wraz z małą wstążeczką. Na główny powóz, którym jechała para młoda, siadały drużki. Ta, która trzymała wspomnianą „wiechę”, nazywana była „wiechownicą”. Druga z kolei trzymała worek, z którego rzucała szyszki ludziom wychodzącym naprzeciw orszakowi weselnemu. Od wyznaczonego jej zadania drużkę tę nazywano „workową”. Muzykanci w trakcie przygotowania podróży do kościoła śpiewali taką oto piosenkę:

Od samego rana pani młoda chodzi zapłakana. 
Panny druszeczki bierzcie chusteczki, 
Młodej oczy wycierajcie, płakać jej nie dajcie. 
Siada młoda na wóz. 
Wybiła godzina, 
Płakanie nie pomoże, 
Bo to nie przyczyna. [...]
Wiedzże o tym młody, 
Czy wy się lubicie,
Bo złożysz przysięgę
Na całe swe życie.
Błogosław im Boże
Z nieba wysokiego.
Racz im błogosławić 
I z Matuchną Jego.
Błogosław im księże 
I z domu przybycia,
By żyli w miłości 
Aż do końca życia.
Wy wszyscy zebrani 
W czasie tej Ofiary
Proście o błogosławieństwo 
Dla tej młodej pary.
My tutaj wszyscy zebrani 
Prosimy Matuchnę z nieba,
By uprosiła szczególne łaski,
Co im w życiu będzie trzeba.

Następnie miał miejsce obrzęd błogosławieństwa młodej pary przez rodziców. W przypadku Wiktorii, której rodzice już nie żyli, udzielali go najbliżsi krewni lub znajomi, najpewniej rodzice chrzestni. Potem orszak weselny wyruszał. Z tyłu za wiechą i dróżkami podążali muzykanci. Na weselu Cioci i Wujka rolę muzykanta pełnił między innymi Franciszek Szylar „Stryk”. 

Sakrament małżeństwa Wiktoria i Józef – jak to już było powiedziane – zawarli w niedzielę w kościele parafialnym w Markowej przy głównym ołtarzu.

Po drodze z kościoła woźnica zatrzymywał konie, a drużba zbierał datki na rzekomo złamane koło. W zależności od pory roku i odległości od domu, gdzie urządzano przyjęcie, tych postojów mogło być kilka. W tym samym czasie druhny siedzące na wozie śpiewały piosenkę: 

Woźnica w konie, w konie, 
Woźnica w konie, w konie, 
Bo wóz pod nami tonie, tonie, 
Bo wóz pod nami tonie, tonie. [...]
My z wozu nie zsiądziemy, 
Bo w błocie utoniemy.

Piosenkę tę z kilkoma zwrotkami śpiewano tak długo, aż woźnica ruszył w dalszą drogę. Gdy orszak weselny zajechał pod dom Wiktorii i młodzi oraz goście z najbliższej rodziny weszli do środka, zamykano drzwi. Pozostali goście i muzykanci, grając, śpiewali: 

Otwórzcie, otwórzcie, bośmy są zgłodniali.
Macie trochę jadła, to byście nam dali. 

Kiedy otworzono drzwi, młoda para witana była na progu domu chlebem i solą przez jakąś starszą kobietę wypowiadającą słowa życzeń: 

Witam was, młodzi, na progu domu,
częstuję was chlebem i solą,
życzę wam, byście przez całe życie w zgodzie żyli
i nigdy się nie swarzyli, 
by przez całe życie wam i dzieciom waszym 
czarnego chleba i soli nigdy nie zabrakło.

Wśród jedzenia na weselu rarytasem był krajany placek, a także pieczona biała pszenna bułka na mleku. Zwyczaj przygotowywania jej przetrwał w Markowej do dziś jako tak zwana „szyszka weselna”. Masło leżało na talerzach, pokrojony ser w glinianych miskach; wódka stała we flaszkach, piwo w dzbankach. Gdy goście się najedli i nieco popili, zaczynały się tańce przy muzyce, a w przerwach śpiewano różne piosenki, choćby taką: 

Przybyła z kościoła, usiadła na progu,
Jużem się wydała, chwała Panu Bogu.
Wesele, wesele, ale nie każdemu, 
Tylko pani młodej i panu młodemu.
I pojrzyj sobie, młoda, wiele kiczek w dachu, 
Tyle będziesz miała w pierwszą nockę strachu. 
Swaszka ja se swaszka, 
Pod zapaską flaszka. 
Swaszka mi mówicie, 
Bo wódkę widzicie. 

Tańce bardzo często odbywały się w stodole. Tańczono polkę „przez nogę”, którą ze względu na tempo nazywano też „wściekłą polką”. Był to taniec charakterystyczny tylko i wyłącznie dla wsi Markowa. Przez wiele lat stanowił on cząstkę dawnej kultury naszej miejscowości. Zabawa trwała do późnych godzin nocnych. Śpiewali drużbowie i swaci, młodzi i starsi: 

A nasz pan drużba to bardzo morowy, 
Bo zamiast pieniędzy w kieszeni miał plowy.
Szumi woda, szumi, pod kominem brzęczy, 
A ten nasz pan drużba pożyczył pieniędzy. 
Pożyczże mi, pożycz, drogi przyjacielu, 
Oddam ja ci, oddam, zaraz po weselu. 
Nasza starościna spod gackiej granicy
Napiekła, napiekła ze zrosłej pszenicy.
Nasza starościna dobre szyszki piekła, 
która najładniejsza, kominem uciekła.
Nasza pani młoda ładnie się ubrała,
Bo aż do Krakowa po stroje jechała.
Nasza pani młoda włosy wykręciła,
Żeby na weselu najładniejsza była. 

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, odbywał się obrzęd umieszczania na dachu wspomnianej już „wiechy”. Muzykanci grali wesołą muzykę, a „wiechownica” ze starostą mieli za zadanie przynieść drzewko. Kłopot był, jeśli w międzyczasie zostało ono skradzione. Wtedy należało złożyć duży okup, co sprzyjało rozmaitym żartom i przywoływaniu licznych wspomnień. Umieszczenia „wiechy” na dachu dokonywali dwaj swaci w przebraniach przy pomocy długiej drabiny. Radości było co niemiara. 
Druhny z gromadą zebraną przed domem śpiewały w tym czasie:

Na dach, wiechenko, na dach.
W lesie rosłaś między sosenkami, 
A teraz będziesz z sąsiadami.
Jechałaś na wozie z druhnami, 
teraz będziesz między sąsiadami. 
W rosie będziesz piórka płukała 
I wszystkim oznajmiała,
Że Wiktoria się wydała.

Po zainstalowaniu „wiechy” na domu goście powracali do zabawy i częstowania się tym, co przygotowali gospodarze. W tym samym czasie drużki zbierały się, na środku stawiały krzesło, na którym sadzały panią młodą, a one zaczynały śpiew:

Skrzeczy nam tu, skrzeczy pod nalepą żaba,
Z naszej pani młodej to już stara baba. 
Lecisz, gołąbeczku, lecisz sobie nisko, 
Już ci się zmieniło, Wiktorio, nazwisko.

Bawiono się do momentu, gdy ktoś zaintonował:

Kiedy że się, kiedy ta zabawa skończy, 
Bo już młoda para w kółeczku nie tończy. 

Drużki i swaci zbierali się wówczas w kółko i razem śpiewali:

Dobranoc, dobranoc, ale nie każdemu,
tylko pani młodej i panu młodemu. 

Potem goście rozchodzili się stopniowo do domów. Na przedwojennych weselach nie spotykało się nigdy pijanych młodzieńców, nie do pomyślenia też było, aby ktoś wszczynał bójki czy jakiekolwiek awantury. Sąsiedzi i zaproszeni goście potrafili się bawić z niezwykłą radością, a przy tym z ogromną kulturą.

W małżeństwie Wiktorii i Józefa narodziło się sześcioro dzieci. Stasia, Basia, Władzio, Antoś, Franio i Marysia. Siódme było pod sercem Cioci, gdy doszło do tragicznych wydarzeń. 


Fragment książki Jerzego Ulmy: „Bł. Józef Ulma. Opowieść pisana życiem”, Dom Wydawniczy „Rafael”, 2024
Tytuł i skrót od redakcji.

 

« 1 »

Zapisane na później

Pobieranie listy