Nowy numer 18/2024 Archiwum

Mit apolitycznych fachowców

Powiedzmy sobie wprost – choć zarządzanie dużą państwową firmą wymaga określonych kompetencji, to nie ma się co łudzić, że stanowisko to jest apolityczne.

Każdy z nas co jakiś czas doświadcza sytuacji, w której coś się psuje. Pralka, zmywarka, lodówka, komputer, auto. Niemal zawsze awaria przychodzi nie w porę. Ot, złośliwość rzeczy martwych. Ratunkiem są fachowcy. Jeśli mamy szczęście, pod ręką jest zaprzyjaźniony Pan Mietek (oczywiście z całym szacunkiem dla wszystkich Mieczysławów, którzy nie tak dawno świętowali swoje imieniny – najlepszego!). Pan Mietek przyjedzie, zobaczy, naprawi. I skasuje nas w granicach przyzwoitości. Gorzej, jeśli takiego Mietka nie ma na podorędziu. Oj, wtedy zaczyna się szukanie kogoś, kto nie tylko znajdzie czas, ale ma jako takie opinie wśród internetowych użytkowników (lub w analogowej wersji – wśród sąsiadów czy znajomych). Po co nam bowiem fachowiec, co to przyjedzie, nie naprawi, a i tak wystawi nam kosmiczny rachunek?

Fachowcy są na wagę złota. A jednocześnie ze świecą ich szukać. W polityce też poszukujemy fachowców. Najlepiej niepolitycznych. Bo polityczno-partyjny fachowiec to trochę jak katolicki szewc – co z tego, że swój chłop, skoro butów nie umie naprawić? Kiedy kilka dni temu w jednym ze studiów telewizyjnych debatowałem o zmianach władz w zarządach spółek Skarbu Państwa, słowo „fachowiec” było odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki. Wydawca przygotował nawet kolaż wypowiedzi kilku polityków nowego obozu rządzącego. Wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że w spółkach potrzebujemy, no właśnie – bezpartyjnych, apolitycznych fachowców.

Muszę się przyznać, że w prywatnym życiu bywam nieufny wobec katolickich mechaników czy dentystów, bo mechanik ma przede wszystkim naprawić mi auto, a dentysta skutecznie wyleczyć zęby. Jednak kiedy myślę o publicznych spółkach i rządzących nią fachowcach, to nie byłbym już tak pryncypialny z tą bezpartyjnością i apolitycznością. Powiedzmy sobie wprost – choć zarządzanie dużą państwową firmą wymaga określonych kompetencji, to nie ma się co łudzić, że stanowisko to jest apolityczne. Publiczne spółki powinny bowiem nie tylko kierować się logiką własnego zysku, ale i realizować publiczny interes. To zaś oznacza, że ich prezesi muszą być w kontakcie z rządzącymi. Nie ma w tym niczego zdrożnego – im więcej współpracy i koordynacji, tym lepiej.
Ostatnie lata przyniosły kilka przykładów takiego owocnego współdziałania. Widać je było choćby w czasie pandemii, kiedy firma Exatel w ekspresowym tempie cyfryzowała Państwową Inspekcję Sanitarną, a publiczne instytucje finansowe pomogły stworzyć infolinię dla pacjentów i tzw. wirtualny sanepid. Wszyscy na tym skorzystaliśmy. Niestety były też negatywne przykłady – mowa tu choćby o przejęciu lokalnej prasy przez Orlen, co skutkowało istotnym ograniczeniem medialnego pluralizmu, przynajmniej w sektorze prasy. W moim odczuciu nie zmienia to jednak faktu, że wykorzystanie zasobów finansowych, merytorycznych i organizacyjnych państwowych spółek dla realizacji publicznego interesu jest czymś pożądanym. Zwłaszcza w sytuacji, w której państwa tracą zdolność do skutecznego działania ze względu na rosnące wpływy globalnych korporacji. 

Zdaję sobie oczywiście sprawę z pułapek zbyt silnego upolitycznienia takich firm, co zresztą ujawniło się w całej okazałości za rządów Zjednoczonej Prawicy. Partyjni nominaci, także ci nieposiadający odpowiednich kompetencji, czerpali polityczną rentę z tytułu zasiadania w zarządach czy radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Prawda jest jednak taka, że zawsze ktoś czerpie rentę – wcześniej, przed 2015 rokiem, byli to prywatni inwestorzy, którzy zarabiali jako giełdowi udziałowcy największych publicznych firm. Jedynym mandatem do korzystania z dywidendy był fakt, że byli wystarczająco bogaci, aby kupić akcje. W gruncie rzeczy nie ma między nimi wielkiej różnicy – wcześniej rentę czerpali ci, którzy wykazali się ekonomiczną zaradnością, a później inni, którzy dali się poznać z politycznej zaradności. Skoro tak, to już chyba lepiej, kiedy korzyść z funkcjonowania takich publicznych firm ma też całe społeczeństwo.

Nie oznacza to wcale, że nie powinniśmy robić wszystkiego, aby ograniczać polityczną korupcję. Każda władza jest na nią podatna, i to niezależnie od długości czy szerokości geograficznej. Zamiast jednak wierzyć w apolityczność fachowców (bo taki gatunek w przyrodzie nie występuje – jak ktoś ma wątpliwości, niech posłucha sobie nagrań ujawnionych w tzw. aferze taśmowej), lepiej stworzyć instytucje kontrolne, które będą patrzyły im na ręce. Jednym z możliwych rozwiązań są tzw. społeczne rady nadzorcze. Skoro spółki realizują publiczny interes, kto inny jak właśnie społeczeństwo powinno dbać o to, aby realizowały go możliwie jak najlepiej, bez nadużyć.  

Dlatego, Drogi Czytelniku, warto moim zdaniem dawać politykom jasny sygnał: nie chcemy od Was apolitycznych fachowców, bo to ściema. Chcemy więcej społecznej kontroli nad tym, co ci polityczni fachowcy będą robić. A skoro spółki Skarbu Państwa są publicznym zasobem, to zamiast wracać do napełniania kieszeni prywatnym inwestorom dywidendami od zysków, zastanówmy się wspólnie, jak te zyski mądrze wykorzystać. Dla wspólnego dobra.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

dr Marcin Kędzierski

adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami ich autorów i nie odzwierciedlają poglądów redakcji