Nowy numer 18/2024 Archiwum

Karę zapłaćmy wspólnie!

Przedziwna, wzruszająca i dająca do myślenia rzecz się dzieje. Zupełnie obcy ludzie, z różnych miejsc i środowisk kraju, piszą i dzwonią: „Zbierzmy te pieniądze!”

Chodzi o 70 tys. zł kary, które Narodowy Fundusz Zdrowia wymierzył prof. Bogdanowi Chazanowi, dyrektorowi Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. Zapewne wszyscy już wiedzą, że dyrektor nie wskazał miejsca, w którym matka chorego dziecka mogłaby je terminować, czyli legalnie „abortować”, czyli po prostu uśmiercić. Za karę, że do tego nie doszło, szpital, który zwykle zajmuje się leczeniem kobiet i przyjmowaniem na świat dzieci, musi zapłacić sumę niebagatelną...

Szczerze mówiąc, taki obrót sprawy wcale mnie nie zdziwił. Dochodzenie w szpitalu od początku do końca wyglądało kuriozalnie. Cztery komisje naraz szperające po szpitalu w poszukiwaniu dziury w całym, atmosfera jak za dawnych dobrych czasów PRL - w którym był człowiek, to i paragraf się znalazł. Smutni panowie, którzy grzebali i pochylali się nad papierami i procedurami, prawdopodobnie ani razu nie rozmawiając o funkcjonowaniu szpitala i nie pytając o przebieg wydarzeń profesora. Więc i efekt był jasny do przewidzenia. NFZ szpital ukarał. Przypuszczalnie też i kolejne komisje, które działały na terenie szpitala, orzekną, że działanie dyrektora było złe, niezgodne z prawem, a nawet z etyką lekarską. Kwestia czasu, by kolejne kary - być może finansowe, być może (niestety) personalne - dotknęły jeden z najlepszych polskich szpitali. A może właśnie ze względu na to, że (jak dotąd) nie zabijano tam dzieci - najlepszy.

Kary materialne to jednak niewiele w porównaniu z tym, jaka atmosfera towarzyszy całej sprawie. Okazuje się bowiem, że dziecko, którego nie chciał uśmiercić szpital na Madalińskiego, urodziło się w innym szpitalu. Urodziło się chore i… żyje. Przyjęli je na świat lekarze, którzy z pewnością kilka miesięcy wcześniej nie mieliby obiekcji co do „terminowania”. A obecnie mają czelność udzielać się w mediach, przynosić jego fotografię (!) i ze szczegółami opisywać jak… chore dziecko wygląda.

„Gdyby prof. Chazan zobaczył to życie, które uratował, to chyba miałby troszkę inne podejście”  - miał wyrazić się profesor, u którego w szpitalu dziecko przyszło na świat… Można te słowa chyba interpretować następująco: „Gdyby Chazan zobaczył, jakie jest okropne, zapragnąłby je zabić”.

Wyjątkowa to podłość, gdy lekarz, zobowiązany do leczenia i ratowania życia, nie przebierając w słowach, bez cienia subtelności, szacunku, opisuje dziecko niemal jako… potwora. Nieczłowieka. Coś. Należy w tym miejscu zadać kilka poważnych pytań: Czy naprawdę lekarz ma do tego prawo? Wolno mu biegać do mediów z fotografią pacjenta i z brutalną szczerością opisywać jego wygląd? Co z dbałością o godność pacjenta, a w końcu o ochronę jego (niedoskonałego) wizerunku? Czy instytucje broniące praw pacjentów (a więc i żyjącego dziecka) będą w tym przypadku bierne?

Dziecko nie wygląda jak różowy bobasek. Jest chore. Jego życie zapewne będzie krótkie. Cóż, nie każdy człowiek może być zdrowy i śliczny. Nie powód to jednak, by pastwić się nad dzieckiem, jak i na osobie, która zobaczyła w „takim życiu” - człowieka. Jestem zresztą pewna, że gdyby prof. Chazan ujrzał to chore dziecko, widok nie wywołałby w nim „troszkę innego podejścia”. Choćby i z tego powodu, że jako wybitny ginekolog położnik z gigantycznym doświadczeniem, wielokrotnie oglądał równie chore lub nawet bardziej chore dzieci. W dodatku - pomagał je przyjąć na świat i godnie pożegnać.

Sprawa prof. Chazana, przykra i przygnębiająca, ma jednak i pozytywny aspekt. Na naszych oczach dochodzi do ważnej polaryzacji. Z jednej strony widzimy bezprecedensową nagonkę niektórych urzędników państwowych i  polityków, bardzo umiejętnie podsycaną przez media. Te ostatnie zresztą robią z profesora… potwora, który zmusił kobietę do urodzenia innego… potwora. I to napawa lękiem. Z drugiej strony jednak w obronę szpitala i dyrektora Chazana włączają się spontanicznie tysiące zwykłych osób. Podpisują deklaracje poparcia w internecie, dołączają do grup poparcia profesora na portalach społecznościowych. Pojawiają się też (na szczęście) głosy rozsądku wśród polityków i urzędników. I to cieszy, daje nadzieję…

Co dalej? Po tym, jak NFZ ukarał szpital zawrotną sumą 70 tys. zł (za terminację jednego dziecka wypłaca innym szpitalom ok. 1400 zł), zupełnie niezależnie od siebie, z wielu stron kraju, od przeróżnych osób padają propozycje: zrzućmy się na tę karę. Zbierzmy 70 tys. i przekażmy pieniądze szpitalowi, który woli leczyć niż zabijać.

Do mnie osobiście przyszło takich propozycji wiele. Do redakcji "Gościa Niedzielnego" - podobnie. Osoby prywatne na portalach społecznościowych wprost deklarują, że wesprą szpital, czym mogą. Chcą wysłać po 10 zł, po 50 czy 100.

Zresztą nie deklarowane sumy są tu ważne. Istotniejsza jest chęć do działania, solidarność z profesorem i sprzeciw wobec bardzo konkretnej niesprawiedliwości i nieludzkiego prawa. Chęć pomocy szpitalowi jest dowodem, że ludzie swój rozum mają i w dodatku… nie wahają się go użyć.

Nie wiem, czy publiczna zbiórka na zapłacenie kary dla szpitala jest możliwa. Być może, aby była legalna, potrzebne są odpowiednie pozwolenia, przejście zawiłych biurokratycznych dróg i… wystawienie się na dziką krytykę „postępowych” środowisk. Myślę jednak, że warto spróbować. I wcale nie tylko po to, by nie obciążać dobrze prosperującego szpitala głupawą karą (czyt. haraczem). Raczej po to, by gestem wysłania 10 czy 20 zł pokazać, że ważne jest dla nas każde życie. Nawet to „brzydkie”.

Panie Profesorze! Jeśli czyta Pan powyższe słowa i jeśli uzna Pan, że w ten sposób pomożemy szpitalowi, w imieniu wielu ludzi dobrej woli proszę o zainicjowanie publicznej zbiórki. Wspólne zapłacenie absurdalnej kary będzie dla nas… przywilejem. Ponieważ myślimy jak Pan - również jesteśmy "winni". Jeśli natomiast uzna Pan, że zbiórka nie jest w interesie Szpitala - chętnie poprzemy wszelkie inicjatywy, które pomogą Panu, pacjentom i personelowi.

A wracając do maleńkiego chorego dziecka, które się narodziło: Z pewnością zarówno ono, jak i jego matka potrzebują modlitwy. Pamiętajmy o nich.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Agata Puścikowska

Dziennikarz działu „Polska”

Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 r. redaktor warszawskiej edycji „Gościa”, a od 2011 dziennikarz działu „Polska”. Autorka felietonowej rubryki „Z mojego okna”. A także kilku wydawnictw książkowych, m.in. „Wojenne siostry”, „Wielokuchnia”, „Siostra na krawędzi”, „I co my z tego mamy?”, „Życia-rysy. Reportaże o ludziach (nie)zwykłych”. Społecznie zajmuje się działalnością pro-life i działalnością na rzecz osób niepełnosprawnych. Interesuje się muzyką Chopina, książkami i podróżami. Jej obszar specjalizacji to zagadnienia społeczne, problemy kobiet, problematyka rodzinna.

Kontakt:
agata.puscikowska@gosc.pl
Więcej artykułów Agaty Puścikowskiej