Najpierw red. Sadurski zaprosił do debaty o aborcji, ale gdy na jego wezwanie odpowiedziała Kaja Godek, wtedy "Wyborcza" zrobiła wszystko, by nie opublikować jej tekstu.
21.01.2014 11:35 GOSC.PL
Przed tygodniem w "Gazecie Wyborczej" pojawiło się serdeczne zaproszenie red. Wojciecha Sadurskiego do debaty na temat aborcji. Sadurski napisał: "I my, liberałowie, i oni, konserwatyści rygoryści, możemy podjąć rozmowę, jeśli wspólnie przyjmiemy, że każde życie jest wartością, ale poziom ochrony prawnej życia powinien być stopniowalny".
Abstrahując od szufladkowania ludzi na rygorystów i liberałów oraz merytorycznej bezwartościowości tezy o "stopniowalnej ochronie życia", autor tekstu w czołowym polskim dzienniku pokazuje całkiem demokratyczne oblicze, zapraszając prolajferów do rozmowy. Brzmi pięknie, gdyby nie to, jak rozmowę pojmuje się w redakcji "Gazety".
Na wezwanie Sadurskiego szybko odpowiedziała Kaja Godek, matka mocno zaangażowana w działalność pro-life. Wysłała do "Wyborczej" swój polemiczny tekst z prośbą o publikację w dziale opinii. Z rozmowy telefonicznej dowiedziała się, że "w piątek tekst już nie może pójść, a w sobotę i w poniedziałek mają za małe działy opinii". Zasugerowano jednocześnie, by tekst został wysłany jako list czytelnika i w tej formie ma szansę zostać opublikowany. Gdy poprosiła o kontakt z szefem działu opinii, red. Rafałem Zakrzewskim, odmówiono. Po ponad tygodniu od publikacji tekstu Sadurskiego i usilnych staraniach autorka polemiki dowiedziała się (nie od Zakrzewskiego, ale od zatrudnionej w dziale opinii sekretarki), że do końca tygodnia otrzyma odpowiedź, czy jej tekst zostanie opublikowany. Sytuacja jest kuriozalna. Młyny redakcji dziennika mielą wolniej niż kościelne! Po dwóch tygodniach od wydarzenia redakcja łaskawie udzieli odpowiedzi, czy zechce zamieścić na swoich łamach dyskusję, o którą sama prosiła! Polemika na łamach dziennika w takich odstępach czasu nie ma najmniejszego sensu.
Postanowiłem skontaktować się z red. Zakrzewskim, ale mnie również nie spotkał zaszczyt telefonicznej rozmowy. Okazuje się, że redakcja jednego z najbardziej rozpoznawalnych dzienników w kraju to komunikacyjny beton i łatwiej skontaktować się z papieżem niż kierownikiem działu w "Wyborczej". Kościół Franciszka schodzi do ludzi, "Wyborcza" od przeciętnego czytelnika odgradza się murem, jeśli tylko ten pozwoli sobie mieć inne zdanie niż redakcja.
Wobec tych wydarzeń zaproszenie Sadurskiego do rozmowy wydaje się mało śmiesznym propagandowym żartem. Podstawy zdrowego rozsądku i fundamentalne zasady debaty wymagają, by rozmówcy przedstawiający różne stanowiska mieli w dyskusji takie same szanse. Co w przypadku gazety oznacza udostępnienie adwersarzom tak samo eksponowanego miejsca. "Wyborcza" odmówiła, a wymówką był "zbyt mały dział opinii". Warto jednak zauważyć, że znalazło się tam miejsce na obszerny tekst minister Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz, która w sporze o aborcję zajmuje stanowisko zbieżne z poglądami redakcji "Gazety".
Rozmowa w rozumieniu "Wyborczej" mieści się w ramach prostej jak konstrukcja cepa definicji: my będziemy mówić, a wy albo nam przytakniecie, albo wyłączymy wam mikrofony. Tylko po co w takiej sytuacji cały ten cyrk z zaproszeniem do debaty?
A tekst, który Kaja Godek wysłała do "Wyborczej", przeczytasz TUTAJ.
Wojciech Teister