Jeśli muzykę traktuje się jako środek ewangelizacyjny, brak komercyjnego sukcesu nie świadczy o porażce.
24.02.2012 14:50 GOSC.PL
Marcin Jakimowicz ubolewa nad tym, że chrześcijańska scena muzyczna, która „wybuchła” w Polsce kilka lat temu, jest w zaniku. Że całkiem dobrych wykonawców nie zaprasza się na koncerty, nie promuje w wielkich rozgłośniach. Grzegorz K. Witkowski dodaje, że nie zawsze wynika to z przyczyn obiektywnych: chrześcijański przekaz po prostu jest dla wielu zbyt trudny do strawienia.
Po przeczytaniu obu tekstów popadłem w smutną zadumę: fakt, iż wielu naprawdę świetnych wykonawców skazanych jest na niebyt tylko dlatego, że przez swoją twórczość starają się głosić Dobrą Nowinę, jest doprawdy irytujący. Jednak później pomyślałem: może tak właśnie ma być?
Dlaczego muzycy-chrześcijanie zaczęli łączyć ciężkie brzmienia z ewangelicznym przesłaniem? Z pewnością wielu uznało rockową czy hip-hopową estetykę za świetne narzędzie, dzięki któremu można dotrzeć do młodych ludzi. Inni sami wywodzili się z tego typu kręgów i będąc zadomowionymi w tych klimatach po prostu wyśpiewywali co im aktualnie w duszy grało. Nie da się jednak nie zauważyć, że gdy księża przestali młodzieżowe koncerty kojarzyć jedynie z koniecznością natychmiastowego wezwania egzorcysty, otworzyła się także spora nisza do zagospodarowania. Z czasem liczba organizatorów festiwali i samodzielnych koncertów, którzy chcieli użyczać scen muzyce z chrześcijańskim przesłaniem, zaczęła się powiększać, a płyty nieźle sprzedawać. Przynajmniej te z czołówki.
Jeśli ktoś zasmakował kościelnej „sławy” mógł pokusić się także o zrobienie kariery na rynku zupełnie świeckim. Okazało się jednak, że droga poza katolicką niszę nie jest prosta. Dziś ma wybór: opanował więcej niż trzy akordy na krzyż, poznał tego i owego z branży i jeśli tylko zmieni przekaz, może pojawić się na liście przebojów. Inny z kolei może chcieć po prostu śpiewać o czymś innym, niż do tej pory i drzwi do kariery w rocku laickim otwierają się dla niego niejako przy okazji. Jeden i drugi mają prawo do podejmowania tego typu wyborów i jeśli już bez Jezusa Chrystusa na ustach stworzą coś interesującego, z chęcią tego posłucham.
Trudności i niczym nieuzasadniona niechęć mainstreamu do muzyki rozrywkowej tworzonej przez zaangażowanych chrześcijan mogą stanowić dla nich samych próbę: pomóc w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie, jak traktują swoją twórczość. Jeśli jako środek do ewangelizacji, nie jest ważne, czy odniosła ona komercyjny sukces, ale to, co zrobiła z sercami tych, którzy się z nią zetknęli. Upadek chrześcijańskiej sceny może oznaczać, że jako narzędzie przekazywania Dobrej Nowiny się po prostu wyczerpała; nie jest to jednak jedyne narzędzie, jakim dysponujemy. Nie ma co przypodobywać się Światu na siłę. Dotyczy to zresztą nie tylko twórczości artystycznej, ale wszelkiej działalności zawodowej, także dziennikarstwa.
Przeczytaj komentarz Marcina Jakimowicza Brygada kryzys.
Przeczytaj komentarz Grzegorza K. Witkowskiego Muzyka buntu.
Stefan Sękowski