Amerykanie kiedyś również prosili innych o pomoc. Serial „Franklin” przypomina bolesne początki Stanów Zjednoczonych

Łukasz Adamski

|

Gość Niedzielny

publikacja 26.04.2024 07:48

W czasie, gdy w USA toczy się polityczna bitwa między zwolennikami i przeciwnikami udzielania pomocy Ukrainie, „Franklin” uświadamia Amerykanom, że sami też kiedyś potrzebowali pomocy.

Amerykanie kiedyś również prosili innych o pomoc. Serial „Franklin” przypomina bolesne początki Stanów Zjednoczonych mat. prasowe

Gdyby Francuzi w XVIII wieku byli izolacjonistami, jak część prawego skrzydła dzisiejszej amerykańskiej prawicy, do zwycięstwa zbuntowanych przeciwko brytyjskiej koronie amerykańskich kolonii by pewnie nie doszło. Nie zamierzam w tym miejscu wschodzić we wszystkie zawiłości francuskiego zaangażowania się w amerykańską wojnę o niepodległość. Być może serial Apple TV nie zostanie w Polsce  zauważony. Kostiumowe opowieści o losach ojców założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki fascynują głównie miłośników historii za oceanem. „Franklina”, z zaskakującą rolą Michaela Douglasa, warto jednak obejrzeć nie tylko pod kątem historycznym.

Z ulic San Francisco do Wersalu

Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, polityka, filozofa, publicystę, drukarza i w końcu jednego z najważniejszych Ojców Założycieli grali do tej pory tacy giganci ekranu jak (dwukrotnie) Orson Welles czy Tom Wilkinsona w znakomitym serialu HBO „John Adams” (2008). Obsadzenie w tej roli Michaela Douglasa jest sporym zaskoczeniem. W ostatnich latach dwukrotny zdobywca Oscara miał znakomite aktorskie strzały w serialu „The Kominsky Method” w roli ikonicznego Władzia Liberace w „Wielkim Liberace”  (2013) Stevena Soderbergha. Kostium Douglas przybierał głównie w świecie Avengers ( seria „Ant-Man”), ale kostium epoki? To nowość w karierze 79 letniego aktora. Michael Douglas lubił zawsze kino rozrywkowe, ale nie można zapominać, że pierwszego Oscara zdobył jako producent „Lotu nad kukułczym gniazdem” (1975) Milosa Formana. Drugi i jedyny aktorski przypadł mu za uderzający w kapitalistyczną reaganowską kontrrewolucję manifest Olivera Stone’a „Wall Street” (1987). „Chciwość jest dobra.”- mówi jego demoniczny Gordon Gekko, która stał się niechcący idolem yuppies całego świata. No, ale przecież Douglas bywał twarzą amerykańskich lęków lat 70tych i 80tych. „Chiński syndrom” (1979) Jamesa Bridgesa emanował strachem przed atomem, natomiast „Fatalne zauroczenie” (1987) Adriana Lyne’a z nieśmiertelnie przerażającą Glenn Close był wyrazem męskiego lęku w dekadzie pomiędzy kolejnymi falami feminizmu. W latach 90tych przyszedł „Upadek” Joela Schumachera o wypaleniu sfrustrowanego urzędnika Ameryki ery Clintonowskiego optymizmu oraz rzecz jasna rola wodzonego na pokuszenie gliniarza w „Nagim instynkcie” Paula Verhoevena. W następnych latach Douglas rozsmakował się w kinie sensacyjnym i lżejszych komediach, nie licząc takich wyjątków jak „Gra” Davida Finchera (1997), znakomity „Cudowni Chłopcy” (2000) Curtisa Hansona i oscarowy „Traffic” z tego samego roku w reżyserii Stevena Sodenbergha, który potem w Douglasie zobaczył materiał na rolę największej obok Elvisa ikony kiczu Las Vegas. Douglas zagrał nawet prezydenta USA w „Prezydent. Miłość w Białym Domu” Roba Reinera (1995). Szpakowaty prezydent o twarzy Douglasa romansującego w Gabinecie Owalnym cztery lata później był inaczej odczytywany, gdy skandal z Moniką Lewinski omal nie pogrążył administracji Billa Clintona. Czy tegoroczny „Franklin” może również być proroczy?

Z urwisowskim błyskiem w oku

To znamienne, że reżyser Tim Van Patten nie zdecydował się na charakteryzacje, która upodobniłaby fizycznie Michaela Douglasa do Benjamina Franklina. Douglas zniósł do roli ikony amerykańskiej niepodległości oraz wybitnego wynalazcy coś zupełnie swojego i odrębnego. Coś, co z kolei wyniósł z ról uroczych i niegrzecznych chłopców z kina lat 90tych, ale też z kultowego serialu „Ulice San Francisco” (1972-1977), który uzmysłowił, że Michael będzie kimś więcej niż tylko synem wielkiego Kirka Douglasa. Przybywający w 1776 roku do Francji Franklin Douglasa jest bardziej celebrytą niż politykiem i naukowcem. Tłumy Francuzów wiwatują na jego cześć na ulicach, a on pozdrawia tłum w ich własnym języku. Zna dobrze sztuczki pijarowe, które będą jego orężem w negocjacjach z dworem Ludwika. Ma ze sobą 16 letniego wnuka Temple (Noah Jupe), którego uczy tajników dyplomacji. Opłaciło się, bo przecież to podpis Williama Temple Franklina widnieje na Deklaracji Niepodległości. Benjamin jest frankofilem w całej rozciągłości. Wie, jakie sznurki pociągać by uwypuklać pojęcie wolności w taki sposób, by nie wzbudzało ono niepokojów arystokracji nie rozumiejącej jeszcze, że francuska odmiana „liberte” będzie miała ostrze gilotyny. Nie każdy był przecież Marquisem de Lafayettem ( Théodore Pellerin), którego percepcja wolności była bardzo jankeska. Jednocześnie pochodzący z purytańskiej Ameryki serialowy Franklin nie odmawia sobie przyjemności romansowania z kolejnymi dworzankami, co przecież w libertyńskiej Francji Ludwika nie było czymś niespotykanym, ale już w protestanckiej krainie zza oceanu wzbudzało sprzeciw.  

Tim Van Patten jest jednym z czołowych fachur od seriali w Hollywood. Reżyserował odcinki takich klasyków jak „Rodzina Soprano”, „Rzym”, „Zakazane Imperium”, „Deadwood” czy „Gra o tron”. Jadł z każdego gatunkowego gara, co we „Franklinie” daje się odczuć. Nie jest to opowieść mająca wybitny styl czy autorski sznyt. Jest to po prostu solidna produkcja historyczna z dobrze poprowadzonym wątkiem dyplomatycznych gier Franklina na paryskich salonach, ciekawym ukazaniem ceny, jaką Benjamin zapłacił za poświęcenie życia polityce i oczywiście jest to intrygujące analityczne spojrzenie na narodziny Stanów Zjednoczonych Ameryki. Inne niż w „Johnie Adamsie” z wybitną rolą Paula Giamattiego w roli drugiego prezydenta USA i wiceprezydenta w administracji Georga Washingtona. We „Franklinie” Adams (Eddie Marsan) pojawia się w połowie serialu, tworząc magnetyczną relację z Franklinem. Interesujące są tutaj gry szpiegowskie i rodzące się partyjne spory, które potem ukształtowały zachodni parlamentaryzm. Michael Douglas gra Franklina z właściwą sobie werwą i hultajskim błyskiem w oku, który zbliża go bardziej do przychylniej patrzącego na francuski libertynizm Thomasa Jeffersona niż konserwatywnie statecznego Franklina, ale można to mu wybaczyć. Douglas nadaje Franklinowi ciepła, jakiego nie miał w ujęciu majestatycznego Wilkinsona w „Johnie Adamsie” czy wyniosłego Orsona Wellesa.

Stany Zjednoczone jak Ukraina?

Jestem ciekaw, na ile obraz żmudnej walki Franklina o francuskie wsparcie dla walki o niepodległość wpłynie na dzisiejszych Amerykanów, którzy są przyzwyczajeni, że to USA finansowo i militarnie wspomaga swoich sojuszników. Izolacjonizm zawsze miał swoje miejsce w amerykańskiej polityce zagranicznej, co przecież widać było również przed II wojną światową. Hasło „America First” nie narodziło się wraz z triumfem populistycznego trumpizmu, ale to przez Donalda Trumpa zostało ono napompowane do rozmiarów wcześniej niewidocznych po prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej. Ciągnący się sprzeciw Republikanów wobec pomocy Ukrainie nie wynikał tylko z partyjnych rozgrywek między dawnym establishmentem GOP i fali trumpizmu. To spór fundamentalny o miejsce USA w świecie, który wybucha szczególnie mocno podczas problemów społecznych w USA. Amerykanie widząc rosnący problem bezdomności na amerykańskich ulicach, zadają sobie pytanie o priorytety. Dlaczego mamy angażować się w wojnę gdzieś we wschodniej Europie, skoro mamy nieuporządkowane sprawy na własnym podwórku? „Franklin” pokazuje, że poddani Ludwikowi XVI zadawali sobie to samo pytanie. Benjamin przyjechał do kraju będącego w okresie pulsującego gniewu, który niedługo potem doprowadził do rewolucji. Do tego dochodziła niewiara w powodzenie pokonania przez zbuntowanych farmerów korony brytyjskiej. Co Wam to przypomina? Dziś słyszymy w USA głosy, że Ukraina i tak nie pokona putinowskiego kolosa i pomoc jej nie ma sensu. Francuzi zdecydowali się wspomóc zrodzoną z idei wolności republikę dopiero, gdy jej armia pokonała Brytyjczyków pod Saratogą, do czego przyczynił się zresztą Tadeusz Kościuszko. Co by się stało, gdyby jednak we francuskiej arystokracji zwyciężył izolacjonistyczny duch? USA byłyby dziś najwyżej Kanadą albo Nową Zelandią. „Franklin” dobitnie uzmysławia, że Amerykanie byli kiedyś na miejscu tych, którzy proszą dziś Waszyngton o pomoc. Byli tymi, którzy prosili o wsparcie finansowe, militarne i duchowe. To cenna lekcja dla każdego mocarstwa, które zapomniało o swoich początkach. Swoją drogą widziałbym taki serial jak „Franklin” po polsku. Ignacy Jan Paderewski potrafił zabiegać o polską sprawę wśród amerykańskich elit dzięki swojej pozycji kompozytora. Benjamin Franklin robił to samo we Francji jako ujarzmiciel piorunów. To również warto Amerykanom przypominać, mając równocześnie na swoim terytorium ich armię.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
TAGI: