Zaciśnięta na różańcu dłoń to też modlitwa.
Coś mi podpowiada, że trzeba napisać o różańcu. Ale chyba już kiedyś było? Otwieram archiwum felietonów, wpisuję „różaniec”. Zaskoczył mnie komputer. Znalazł wyszukiwane słowo wiele razy! Czasem padało ono w felietonach różnej treści, a gdzieś tam „przyplątał” się różaniec. Kilka felietonów poświęconych było tylko temu tematowi. Widocznie Różaniec (tu duża litera, bo mam na myśli modlitwę, a nie sznur paciorków) jest wyraźnie obecny w parafialnym i moim osobistym życiu. Codzienne nabożeństwo, które trzeba godzić z wieczorną Mszą. Zawsze bolało mnie serce,
gdy nabożeństwo (październikowe czy majowe) było przed Mszą. Kończył się Różaniec, prawie wszyscy wychodzili z kościoła, po chwili ksiądz zaczynał Najświętszą Ofiarę. To nie tak. A więc nabożeństwo po Mszy. Trzeba tylko skrócić ją do koniecznego minimum. A może inaczej? Może nabożeństwo skrócić? I właśnie tak od lat robię. Wieczorna Msza bez żadnych przyspieszeń. Po Komunii, a przed rozesłaniem nabożeństwo. Jako część jednej liturgicznej akcji. Przed chwilą prawie wszyscy przyjęli Komunię, zatem już bez wystawienia Najświętszego Sakramentu. Różaniec uproszczony – bez wstępnych paciorków, od razu wprowadzenie do tajemnic. I tylko trzy dziesiątki. A jednak coś skrócone! – zawoła gorliwszy czytelnik. Skrócone, ale myślę, że pogłębione. A dwa razy w tygodniu, gdy Msza rano – pełne różańcowe nabożeństwo.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Horak