W Niemczech władzę przejmą politycy, którzy chcą dalej wspierać Ukrainę. Jednocześnie muszą zrobić porządek na własnym podwórku. [Korespondencja z Berlina]
Proszę sobie wyobrazić, że za 50 lat walka wyborcza w Polsce będzie rozgrywać się dalej pomiędzy Koalicją Obywatelską i Prawem i Sprawiedliwością. Dwa obozy będą się powoływać na spuściznę bądź to Donalda Tuska, lub Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Czasami będą nawet wspólnie rządzić. Taki eksperyment myślowy pozwala lepiej zrozumieć scenę polityczną w Niemczech.
Po wojnie została zdominowana przez dwie partie: konserwatywną Unię Chrześcijańsko-Demokratyczną (CDU) i lewicową Socjaldemokratyczną Partię Niemiec (SPD). Te dwa ugrupowania od pierwszych demokratycznych wyborów w 1949 r. wymieniają się władzą. A czasami, gdy zmusza do tego arytmetyka wyborcza, wspólnie tworzą tzw. „wielką koalicję”. Umiejętność zawierania trudnych kompromisów to w zasadzie fundament niemieckiej polityki.
Skromna większość
Również po wczorajszych wyborach do Bundestagu, CDU (wraz z regionalną bawarską CSU, z którą tworzą wyborczy sojusz) i SPD nie mają wyjścia. Muszą usiąść do rozmów na temat wspólnych rządów. CDU wygrało wybory. Otrzymało 28,5 proc. głosów. Na SPD 16,4 zagłosowało proc. wyborców. Wystarczy na skromną, ale jednak większość w Bundestagu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Łukasz Grajewski