Irlandia, Portugalia, Grecja… wstrząsy gospodarcze nawiedzają kolejne państwa strefy euro. Niemiecki ekonomista Philipp Bagus wskazuje na winnego. Ma być nim wspólna waluta.
To, że euro jest przede wszystkim projektem politycznym, a nie ekonomicznym, jest jasne jak słońce. Unijni politycy w każdej możliwej chwili zwracają uwagę na to, że wspólna waluta służy budowaniu europejskiej wspólnoty. Także teraz, gdy dygnitarze Eurolandu zastanawiają się, jak wesprzeć Grecję w przededniu bankructwa, równie często jak argumenty ekonomiczne padają stwierdzenia dotyczące „ratowania jedności Europy”.
Integracja europejska, przeprowadzana na wszystkich płaszczyznach i na siłę, jest brzemienna w skutki. Widać to świetnie na przykładzie właśnie strefy euro. W wydanej całkiem niedawno przez polski Instytut Ludwiga von Misesa książce „Tragedia euro” niemieckiego ekonomisty Philippa Bagusa autor przedstawia, dlaczego. W systemie banku centralnego możliwe jest współfinansowanie większych wydatków budżetowych przez bank centralny właśnie – poprzez skupowanie rządowych obligacji, lub akceptowanie ich jako zabezpieczenia pożyczek. korzystać mogą z tego wszystkie państwa w strefie euro, przerzucając odpowiedzialność na inne kraje. Jako że skutki zwiększonej podaży pieniądza (w postaci np. inflacji) ponoszą w pierwszej kolejności ci, którzy mają dostęp do tego pieniądza później (gdy inflacja stanie się widoczna), system ten powoduje, że w krótkim terminie opłaca się mieć większe zadłużenie, ponieważ skutki tym wywołane dotkną wszystkich użytkowników euro. W tym czasie taka Grecja może korzystać z dodrukowanego pieniądza.
Oczywiście i ten dług wróci do państwa czkawką, co widać na przykładzie rzeczonej Grecji. Ale i w tym wypadku Grecy nie mają się czego obawiać, bo inne państwa strefy jej pomogą – i pomagają. Nie tylko z obawy przed upadkiem partnera gospodarczego i „własnych” banków, ale także ze względu na strach przed blamażem idei euro. Tu znów wkracza polityka.
To ona także powoduje, że całkiem rozsądne założenia Paktu Stabilizacji i Wzrostu, nakładające na państwa strefy euro sankcje, jeśli relacja długu publicznego do PKB przekroczy 60 proc., a deficyt budżetowy ponad 3 proc. PKB, są tylko na papierze. Mimo, że wiele państw zasłużyło na kary, żadnemu nigdy ich nie wymierzono. A fakt, że przykładowo Grecja nie spełniała żadnych z kryteriów konwergencji, gdy przyjmowała euro (czytaj: według standardów unijnych kompletnie się do tego nie nadawała), pozostawię bez komentarza.
Doktryna integracji za wszelką cenę będzie utrudniać naprawę systemu wspólnej waluty, a jej mankamenty będą nadal doskwierać państwom strefy euro. Dlatego też Polska powinna poważnie zastanowić się nad tym, czy opłaca się jej w ogóle starać o przyjęcie do eurolandu. Na zimno kalkulując, pozostawiając ideologię ideologom.
Stefan Sękowski