Prawo moralne wymaga wykluczania każdego zła, a nie podkręcania wybranego dobra.
Aktorka Maja Ostaszewska w programie „Rozmowy (nie)wygodne” w TVP Info pochwaliła się, że od dawna współpracuje z organizacjami przeciwstawiającymi się niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt. Stwierdziła, że wiele się dzięki temu nauczyła, między innymi tego, że jest też „ogromne cierpienie w tym całym przemyśle, który produkuje produkty odzwierzęce, nie tylko mięso”. Na pytanie prowadzącego, czy „nie da się zjeść sera żółtego bez poczucia winy”, odpowiedziała, że to „zależy, na ile jesteś zdolny do empatyzowania z cielaczkami wyrywanymi krowom zaraz po urodzeniu i z krowami, które płaczą”. Aktorka wyraziła współczucie wobec tych cielaczków, które są przetrzymywane w osobnych klatkach, „więc one nie mogą się ze sobą nawet bawić. To jest straszne” – kontynuowała.
Mówiła też: „To jest paskudne, nieludzkie i skazujące kobiety na ogromne cierpienie”.
Coś tu nie pasuje? No tak, bo to ostatnie zdanie pochodzi z zupełnie innej wypowiedzi. Maja Ostaszewska powiedziała to w roku 2020, oburzona wyrokiem TK orzekającym niekonstytucyjność aborcji eugenicznej. Wielokrotnie zresztą domagała się swobody „przerywania ciąży”. Nie ona jedna. To chyba dziś nawet norma, że osoby zaangażowane w promocję aborcji jednocześnie ostentacyjnie manifestują miłość do zwierząt, i to tak zaawansowaną, że utrudniającą życie ludziom.
Wydaje się, że jest w tym sprzeczność, no bo skoro ktoś płacze nad cielaczkami, które nie mogą się ze sobą bawić, to tym bardziej powinien płakać nad dziećmi, które się morduje. Myślę jednak, że jest w tym pewna logika. Chodzi tu o coś, co nazwałbym moralnością zastępczą. Otóż każdy człowiek w głębi serca nosi przekonanie, że jest dobry. Inaczej by zwariował. Jeśli robi coś złego, zawsze sobie to jakoś wytłumaczy. Złodziej na przykład wmówi sobie, że likwiduje nierówności społeczne, kłamca, że chroni bliźnich przed bolesną prawdą, a niewierny małżonek – że jego zdradzie winne są dwie strony: żona i teściowa. W przypadku aborcji jest podobnie – stąd to całe gadanie o ratowaniu kobiet i o prawie do „wyboru”. Ponieważ jednak proceder aborcyjny jest wyjątkowo krzywdzący, krwawy i drastyczny, warto go nie tylko zagdakać farmazonami o dobru, jakie niesie, ale też dodać do niego jakąś pozytywną działalność. Troska o zwierzątka idealnie tu pasuje, bo łatwiej wtedy powiedzieć sobie: przecież kocham żywe stworzenia, a to znaczy, że wspierając aborcję, także jestem dobroczyńcą.
Na dłuższą metę nic to nie da. Sumienie i tak będzie dręczyć tych, co je zagłuszają, dopóki nie uznają prawdy. Na razie z tym trudno: odrzucony niedawno przez Sejm projekt sprzyjający aborcji znów tam wrócił. Ale i to daremne, bo nawet ewentualna państwowa pieczęć na zbrodni nie sprawi, że ona przez to stanie się dobrem. Nawet stworzenie żłobków dla cielaczków tu nie pomoże.
KRÓTKO:
Szok i niedowierzanie
Zwycięstwo Donalda Trumpa wywołało szok w środowiskach lewicowo-liberalnych całego świata. W mediach tego nurtu trwa straszenie konsekwencjami „sukcesu faszystów”. Słychać, że prawa „mniejszości”, kobiet i ludzi młodych zostaną ograniczone i pogwałcone.
Do tego chóru dołączył kontrowersyjny jezuita James Martin. W swoim blogu na stronie Outreach stwierdził, że ton kampanii prowadzonej przez Trumpa i Vance’a był „mroczny, negatywny i nihilistyczny, z ukrytym nurtem »my« kontra »oni«”. Duchowny skierował ostrze krytyki zwłaszcza pod adresem nowego wiceprezydenta Jamesa Vance’a, konsekwentnego katolika, który – jak się wyraził – „ma historię retoryki anty-LGBTQ”. James Martin napisał, że po ogłoszeniu wyniku wyborów otrzymał wiadomości od zrozpaczonych i załamanych „przyjaciół demokratów i zwolenników Kamali Harris, ale wiele od osób LGBTQ”. Wszyscy oni mieli wyrażać to samo uczucie: strach. „Nie będę cytował bezpośrednio, ale w zasadzie ludzie napisali trzy różne rzeczy: Czuję się dziś tak przestraszony. Czuję się naprawdę beznadziejnie. I co najgorsze: Dziś jestem bliski samobójstwa” – napisał duchowny.
Ciekawe, że kiedy wygrywa nie ten, którego życzy sobie „oświecona elita”, zawsze wybucha ta sama sterowana histeria. Ale czy to wina władzy, że jej przeciwnicy chcą popełniać samobójstwa? Najwyraźniej potrzebują pomocy, ale raczej nie od księdza Martina.
Franciszek Kucharczak Dziennikarz działu „Kościół”, teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.