Dramat Stanów Zjednoczonych – a pośrednio też reszty świata – polega na tym, że Amerykanie mieli tylko taki wybór: między Kamalą Harris a Donaldem Trumpem. Nie oceniając, czy „mniejsze zło” wygrało, czy przegrało, warto spojrzeć na drugie zwycięstwo Trumpa z dystansem: od jego rządów ani świat się nie zawali, ani nie stanie się zasadniczo lepszy.
06.11.2024 14:10 GOSC.PL
„Większa połowa” Ameryki świętuje, „mniejsza” – organizuje stypę. Nic nowego pod słońcem w świecie – jako takiej – demokracji. Przez najbliższe tygodnie będziemy zarzucani mądrymi analizami, formułowaniem daleko idących wniosków (na naszym portalu również ukażą się interesujące rozmowy).
Niezależnie jednak od tego, w jakim kierunku poprowadzi Amerykę (a pośrednio również świat) 47. prezydent USA, jedno jest pewne: to duży problem, że na czele supermocarstwa musiał stanąć albo ktoś reprezentujący tak skrajne poglądy, jak Kamala Harris, albo ktoś tak nieprzekonujący w reprezentowaniu konserwatywnej części Ameryki, jak Donald Trump. Przy całym zrozumieniu, że liczą się i tak podpisy, które będzie składał na poszczególnych aktach prawnych, a zatem liczy się to, jakie prawo będzie obowiązywać, to przecież nie jest obojętne, kto nawet najsłuszniejsze poglądy reprezentuje i kto jest ich twarzą (niezależnie od tego, czy robi to z przekonania, czy z kalkulacji politycznej). W świecie, w którym nieraz więcej dobrej roboty wykonują gesty i słowa, a nie takie czy inne dokumenty, nie jest sprawą drugorzędną, kto publicznie przyznaje się do „wartości konserwatywnych”. To jest wielkie pytanie, na które chyba nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego w USA środowiska szeroko rozumianej prawicy nie potrafią już niemal od dekady wyłonić nikogo, kto rzeczywiście byłby wiarygodną twarzą takiej wizji świata, która tym środowiskom jest bliska.
Być może odpowiedź leży tam, gdzie nikt jej albo nie szuka, albo nie chce tego przyznać: w USA od dawna, a za sprawą Trumpa jeszcze mocniej, urósł w siłę zupełnie nowy konserwatyzm, który opiera się przede wszystkim na sprzeciwie zarówno wobec „elitarnych ideologii”, których reprezentantem stała się Partia Demokratyczna, jak i wobec wymazania całych rzesz obywateli z pola widzenia elit Demokratów. Trump, ze swoim populizmem, zagospodarował tych wykluczonych, którzy tym samym dołączyli do coraz bardziej poszerzanego elektoratu konserwatywnego. Wielu obywateli ma poczucie, że ich kraj cofa się do czasów, gdy rządziła nim oligarchia finansowa, medialna i korporacyjna. To do pewnego stopnia paradoks, bo sam Trump jest ucieleśnieniem tego systemu, z którym jako prezydent do pewnego stopnia walczył. Cała sztuka polegała jednak na tym, że będąc częścią tego systemu, dał milionom Amerykanów poczucie, że w demokracji naprawdę liczy się każdy głos, niezależnie od tego, ile dolarów za nim stoi.
To odrealnienie elit, w tym medialnych, które od tygodni przekonywały, że będzie co najwyżej „remis ze wskazaniem”, odsłania też skala zwycięstwa Trumpa: nie ma już mowy o pacie powyborczym, jaki powstał 4 lata temu, bo zwycięstwo jest bardzo wyraźne. I to niedoszacowanie Trumpa ciągnie się za nim od samego początku, gdy ponad 8 lat temu po raz pierwszy stanął do wyścigu o Biały Dom. W połowie 2016 roku, w samym środku kampanii prezydenckiej w USA, gdy „żaden poważny analityk” nie dawał szans na wygraną Donalda Trumpa, napisałem w GN: „Wysłuchałem kilkudziesięciu wystąpień Trumpa. I nie mam wątpliwości: ten człowiek wygra tegoroczne wybory prezydenckie w USA”. Nie pisałem tego bynajmniej jako fan ówczesnego kandydata republikanów, tylko jako prosty obserwator życia społeczno-politycznego w USA.
Zamiast czytać mądre analizy programowych krytyków Trumpa, niedopuszczających nawet myśli, że „taki człowiek” mógłby zostać głową światowego supermocarstwa, starałem się przyglądać reakcji na jego wystąpienia w różnych grupach społecznych oraz ewolucji stosunku do Trumpa w Partii Republikańskiej. A w niej przecież aż wrzało od sporu o kandydata, w którym część działaczy widziała już nowego Reagana, część – rwała włosy ze złości i wstydu, że „taki człowiek” będzie reprezentował konserwatywny elektorat. Ten ostry podział jeszcze mocniej rysował się w całym społeczeństwie. Jedna połowa Ameryki została całkowicie zahipnotyzowana przez ekscentrycznego miliardera, druga – ogarnięta totalną nienawiścią do jego osoby. Pół roku później Trump triumfował wygraną. Nie było innej opcji. Tym razem również nikt, kto próbuje rozumieć nastroje panujące w USA, nie spodziewał się innego wyniku.
O tym, co zwycięstwo Trumpa może oznaczać dla świata, przeczytają Państwo w rozmowach, które będą ukazywały się na naszym portalu w najbliższym czasie. W tym miejscu warto tylko ostudzić gorące głowy zarówno jego gorących krytyków, jak i zwolenników (żeby nie powiedzieć: wyznawców). Nie oceniając, czy „mniejsze zło” wygrało, czy przegrało, warto spojrzeć na drugie zwycięstwo Trumpa z dystansem: od jego rządów ani świat się nie zawali, ani nie stanie się zasadniczo lepszy.
Jakub Szymczuk /Foto GośćJacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.