O swoich doświadczeniach wojennych i niezwykłym spotkaniu ze św. Szarbelem mówi Raymond Nader, libański mistyk.
Jacek Kowalski: Wojna na trwałe wpisała się w Twoje losy. Jakie wspomnienia towarzyszą Ci, gdy myślisz o czasach dzieciństwa i młodości?
Raymond Nader: Miałem szczęśliwe dzieciństwo w małej, wiejskiej miejscowości w Libanie. Było beztrosko. Z sześcioma kolegami założyliśmy zespół. Ja grałem na bębnach i gitarze. Było wspaniale! Wierzyliśmy, że świat należy do nas. Co złego mogło nam się przydarzyć?
Ile miałeś lat, kiedy wybuchła wojna?
Byłem w dziewiątej klasie, gdy doszło do pierwszych zamieszek we wschodnim Bejrucie i jego okolicach, a potem stopniowo wojna domowa objęła cały kraj. Któregoś dnia zebraliśmy się z chłopakami na bejruckim skwerku, ponieważ mieliśmy mieć próbę zespołu. Zostawiłem przyjaciół dosłownie na chwilę. Byliśmy bez śniadania, więc postanowiłem, że skoczę do pobliskiej piekarni, a kiedy z niej wychodziłem, spadła bomba. Usłyszałem ogłuszający huk, samochody płonęły, a moi przyjaciele leżeli martwi na ulicy, rozerwani na kawałki pociskiem z Tall az-Zatar, obozu uchodźców w północno-wschodnim Bejrucie, który był największym i najlepiej umocnionym obozem palestyńskim. Zginęli wszyscy, cała szóstka. Gdybym nie poszedł po jedzenie, zginąłbym także i ja. Tamtego dnia zrozumiałem, że nie mam wyboru. Wojna przyszła pod mój dom. Zdecydowałem, że odkładam gitarę, a biorę do ręki karabin. I tak 13-latek z długimi włosami dołączył do chrześcijańskich sił zbrojnych Libanu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Kowalski