Istnieje subtelna i piękna droga duchowa dla tych, którzy zostali głęboko skrzywdzeni przez duchownych – mówi o. Mateusz Filipowski, karmelita bosy, który towarzyszy takim osobom.
Jarosław Dudała: Kościół żyje sakramentami, żyje liturgią. Ale co mają zrobić osoby, które zostały w Kościele skrzywdzone i które mają z tego powodu fizyczny wręcz opór przed tym, by w ogóle wejść do kościoła, a tym bardziej korzystać z sakramentów?
o. Mateusz Filipowski OCD: Wierzymy, że sakramenty są najkrótszą, najprostszą, najpełniejszą, najbardziej obfitą i płodną ścieżką udzielania łaski przez Pana Boga. On nam ją ofiarował i zobowiązał ochrzczonych do pójścia tą drogą. Ale przecież On sam nie jest nią związany. To nie jest jedyny sposób udzielania się Pana Boga człowiekowi. Bóg, znając konkretną sytuację danej osoby – w tym przypadku człowieka skrzywdzonego przez osobę duchowną – doskonale rozumie, z czym ona się mierzy. Dlatego próbuję przede wszystkim obronić osobistą, indywidualną, intymną relację z Panem Bogiem, jaką taka osoba ma.
Osoby duchowne są w jakiś sposób reprezentantami Pana Boga – występują w Jego imieniu. Jeśli więc ten reprezentant kogoś skrzywdził, to w pewien sposób zniszczył także drogę prowadzącą człowieka do Boga – również drogę sakramentów. To nie jest tak, że osoby skrzywdzone wymyśliły sobie, że się zbuntują i przestaną przychodzić do kościoła, przestaną korzystać z sakramentów, choć – podkreślam – nadal mają do tego prawo. Są jednak osoby, które chcą pozostawać w Kościele, chcą być blisko Pana Boga, a nie mogą chociażby wejść do kościoła ze względu na doświadczenia traumy.
Słuchałem świadectw osób skrzywdzonych, które mówią, że sam budynek kościoła przypomina im o traumie. Poszczególne święta kościelne, poszczególne zakony, duchowości, sformułowania, obrzędy religijne, tradycje kościelne mogą przywodzić bolesne wspomnienia. Sprawiają one, że człowiek nawet na poziomie fizycznym – nie mówiąc już o poziomie psychicznym czy emocjonalnym – jest zablokowany przed korzystaniem z życia sakramentalnego czy rytuałów w Kościele.
To zrozumiałe. Ale co wtedy zrobić? Powiedzieć komuś takiemu: „skoro nie możesz nawet wejść do kościoła, to radź sobie sam”? Nie sposób pogodzić się z takim podejściem. Tylko co konkretnie można im zaproponować? Pytam, bo wiem, że ma Ojciec doświadczenie w realnym towarzyszeniu takim osobom.
Próbuję obronić nadprzyrodzoność, której taka osoba nie została pozbawiona. Rzeczą wtórną – i tak naprawdę ostatnią – jest coś, co nazywam obroną konfesyjności. Bo być może ta osoba z powodu krzywdy, której doświadczyła, już nigdy do końca życia nie będzie w stanie przekroczyć progu katolickiego kościoła. Natomiast to, co ona może zrobić, to żyć przez całe życie życiem duchowym. Dlatego pierwszą rzeczą jest to, by obronić jej osobistą relację z Panem Bogiem.
W tych rozmowach powtarza się, że krzywda przemocy seksualnej bardzo często była poprzedzona całym procesem uwikłania, nadużycia władzy duchowej, nadużycia sumienia, w ogóle nadużycia duchowości, wykrzywienia obrazu Pana Boga. Trzeba ten supeł rozwiązać. Naprostować obraz Boga. Warto wtedy wrócić do tego, jak wyglądała relacja tej osoby z Nim przed krzywdą seksualną. To jest niezwykle ważne, żeby obronić w tej osobie jej nadprzyrodzoność.
To jest coś bardzo trudnego, subtelnego. Nie czuje się Ojciec wobec tego bezradny?
Oczywiście, że tak. Bezradność jest najczęstszym stanem, którego doświadczam. Ale obok zaraz pojawia się nadzieja i jakaś już konkretna wiedza podbudowana doświadczeniem, szepcząca mi, co mogę w danym momencie uczynić.
Ja chciałbym być tylko akuszerem Pana Boga, akuszerem nadprzyrodzoności. Chciałbym pomóc tej osobie na nowo zrodzić się do relacji z Bogiem – relacji nadprzyrodzonej, głęboko kontemplacyjnej, wręcz mistycznej. A jeżeli z czasem ta relacja zostanie odbudowana, przyniesie przemianę, uzdrowienie, ukojenie, poszerzenie horyzontów i zyskanie nowych, jeśli doprowadzi do konfesyjnego powrotu, to chwała Panu. Ale moim pierwszym celem jest zajęcie się bezpośrednią, indywidualną relacją między tą osobą a Panem Bogiem.
Tak naprawdę to jest walka o chrzest tej osoby. Bo nie jest tak, że jeżeli ta osoba rezygnuje z życia konfesyjnego, przestaje przystępować do sakramentów, nie spowiada się i nie przyjmuje Komunii Świętej, to tym samym przestaje żyć sakramentem chrztu. Ona cały czas ma możliwość przeżywać swój sakrament chrztu – czyli swoją mistyczną, głęboką relację z całą Trójcą Świętą, relację, która została w nią wszczepiona i zakorzeniona w momencie chrztu. Rezygnacja z drogi konfesyjnej nie oznacza koniecznie rezygnacji z życia wewnątrz Kościoła, wewnątrz ciała Chrystusa.
Myślę, że całe to moje towarzyszenie polega na tym, żeby tę osobę na nowo zanurzyć w wodach jej własnego chrztu. Żeby ona najpierw na nowo rozpoznała, że jest zbawiona, odkupiona przez Chrystusa i że na mocy chrztu ma prawo do swojej osobistej relacji z Panem Bogiem. Rozpoznała, że choć krzywda, której doznała, zapewne wiele rzeczywistości w niej zniszczyła, zdruzgotała, połamała, jednak łaska zbawienia w niej złożona jest nadal nietknięta, nienaruszona oraz dla niej w pełni dostępna.
Na czym to polega w konkrecie? Z jednej z wcześniejszych naszych rozmów wiem, że duchowość karmelitańska, a więc duchowość zakonu, do którego Ojciec należy, dobrze się sprawdza jako propozycja dla takich osób.
To, co w konkrecie staram się proponować, ma związek z tym, że – jak już mówiłem – krzywda przemocy seksualnej bardzo często jest poprzedzona jakimś nadużyciem duchowym, wtłoczeniem w kogoś fałszywej duchowości. Często jest ona podparta przymusem, fałszywym posłuszeństwem, jakąś przemocą emocjonalną, uczuciową, psychiczną, duchową. Tymczasem duchowy pomysł Karmelu niesamowicie otwiera serce. Widzę to, patrząc na twarze osób skrzywdzonych, kiedy im mówię: „Wy jesteście podmiotem w modlitwie, wy jesteście kreatorem spotkania z Bogiem. Św. Teresa w sposób wręcz szokujący podpowiada, że Pan Bóg się dostosowuje do was na tej drodze. To od was zależy, jak będzie wyglądała modlitwa, jak będzie wyglądała wasza relacja z Bogiem, jak będzie wyglądało wasze spotkanie z Nim, jak będziecie je przeżywać. Pan Bóg naprawdę pójdzie waszym tempem”. Widzę w nich wtedy jakieś niesamowite otwarcie. Oni rozumieją, że to daje im wielką wolność. Że nie muszą być zamknięci w żadnych schematach, sztywnych ramach modlitewnych, w żadnych punktach medytacyjnych, zadaniach, które trzeba wypełnić.
Nawet w pięknej skądinąd modlitwie różańcowej odmawia się pięćdziesiąt „Zdrowaś, Maryjo”, a do kolejnych dziesiątek są przypisane kolejne tajemnice. To już jest zamknięcie, które być może jest odbierane przez osoby skrzywdzone jako narzucenie czegoś na zewnątrz.
Tymczasem, idąc drogą Karmelu, ci ludzie słyszą, że to oni sami są kreatorami modlitwy, są pierwszym podmiotem w tej relacji i to od nich zależy, jaką drogą pójdą, w jaki sposób ich modlitwa będzie się przejawiać, urzeczywistniać, ukonkretniać. To im pokazuje, że na poziomie duchowym wiele od nich zależy. Że nie jest tak, jak im mówiono przez całe życie, że muszą czuć się skrępowani jakimś zewnętrznym procesem, do którego mają się dostosować i na który nie mają wpływu. Zyskują odtąd nową świadomość: „Ja mogę być kreatorem procesu własnej przemiany”. Kiedy te osoby choćby minimalnie to uchwycą, zaczyna się ich przepiękna droga stawania się na powrót sobą – i to stawania się na powrót sobą w relacji do Boga.
Procesem wspomagającym tę relację jest przekazywanie takiego obrazu Boga, jaki on rzeczywiście jest w Ewangelii – przekazywanie w sposób mądry, roztropny, bez narzucania różnych „-izmów”, które tak łatwo się przyklejają do naszych interpretacji. Podsuwam tym osobom Pismo Święte w geście mówiącym: „czytaj i sam nawiązuj relację z Chrystusem. Ty naprawdę na mocy chrztu świętego i bierzmowania oraz na mocy tego, że jesteś stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga, jesteś wyposażony absolutnie we wszystko, żeby móc poznać Chrystusa. A poznać to znaczy także pokochać, bo miłość rodzi się z poznania”.
Żadnych pobożnych technik, żadnych konkretnych metod?
Pobożnych technik i nadzwyczajnych metod działających w sposób automatyczny i magiczny nie mam. Jedynie sięgam po stare, a sprawdzone, bardzo konkretne narzędzia.
Pierwsze to modlitwa w ciszy, modlitwa kontemplatywna, w której centrum jest oczywiście Pan Bóg, ale również jestem w nim ja w mojej wolności. Ja jestem podmiotem i kreatorem tej modlitwy. Drugie narzędzie to odkrywanie prawdziwego obrazu Pana Boga, wynikającego przede wszystkim z Ewangelii.
To wszystko zaczyna odbudowywać relacje człowieka z Bogiem. Zaczyna odnawiać nadprzyrodzony impuls, który został zagłuszony czy zakłócony przez krzywdę seksualną, której te osoby doświadczyły ze strony osób duchownych.
Św. Teresa od Jezusa mówi o modlitwie, że to przebywanie z tym, o którym wiemy, że nas kocha.
Tak, to jest cały pomysł Karmelu. Chodzi przede wszystkim o życie w miłości i o samą miłość.
Teresa nieustannie porównuje modlitwę i życie duchowe do relacji przyjaźni. Polskie słowo „przyjaźń” jest cudowne: składa się z przedrostka „przy” i ze słowa „jaźń”. Jaźń to coś najgłębszego, do czego nie ma dostępu nikt oprócz mnie i Pana Boga. To jest coś nietkniętego, nienaruszonego, czego żaden człowiek nie jest w stanie zniszczyć. Przyjaźń oznacza więc, że dwie jaźnie, dwie najgłębsze rzeczywistości, dwie głębokie tajemnice spotkały się ze sobą w najczystszej postaci. Tylko one mają do siebie dostęp. Nikt, żaden oprawca, który skrzywdził mnie na poziomach fizycznym, psychicznym, emocjonalnym, a także duchowym, nie ma dostępu do tej najgłębszej cząstki we mnie. Ona na skutek krzywdy może być co najwyżej przysypana jakimś gruzem. Ale – jak mówi Teresa – wszystko dokonuje się właśnie w tej relacji przyjaźni, gdzie dwie jaźnie stają przy sobie i mogą zawiązać miłosną relację. A tym, co tak naprawdę uzdrawia, przemienia i odbudowuje nas, jest miłość.
Jak i czy w ogóle da się odbudować relację osoby skrzywdzonej z Kościołem?
Tośka Szewczyk [to publiczny pseudonim osoby skrzywdzonej seksualnie przez duchownego – przyp. J.D.] powtarza nieustannie, że złe doświadczenie Kościoła trzeba odbudowywać przez dobre doświadczenie Kościoła.
To można też przełożyć na wszystkie inne sfery: jakiekolwiek złe doświadczenie życiowe można odbudować przez dobre doświadczenie miłości. Jak mówi Jan od Krzyża: „Gdzie nie ma miłości, połóż miłość, a zdobędziesz miłość”. Czyli: gdzie dokonała się wyrwa w miłości, gdzie dokonała się krzywda, połóż miłość. Zaprowadź tę osobę do źródła miłości, a ona już sama zaczerpnie z tego źródła. Sama podda się przemianie. Cały ten proces jest bardzo subtelny, bardzo delikatny i w jakiś sposób chyba też niebezpieczny. To proces odgruzowywania osoby spod krzywdy, żeby mogła dojść do źródła miłości, żeby tam, na głębokim poziomie, mogła spotkać się z Panem Bogiem w swoim nietkniętym sanktuarium.
Warto podkreślić, że po dotarciu do tego miejsca nie zostaną nagle rozwiązane wszystkie problemy. Pewne rany na poziomie seksualności, psychiki, emocjonalności mogą pozostać do końca życia. Chrystus nawet po zmartwychwstaniu nie wyrzekł się swoich ran. Objawił się jako zmartwychwstały z ranami, z przebitym bokiem. Choć może być i tak, że pewne rany zostaną uleczone po przejściu przez doświadczenie miłości. Spotykam osoby, w których po spotkaniu z czystą miłością, po spotkaniu z Bogiem dokonuje się głębokie przebudzenie, głębokie spełnienie, uzdrowienie na najgłębszym poziomie, choć jednocześnie w wielu innych warstwach życiowych nadal pozostaje jakaś kruchość, słabość. Przy pomocy innych specjalistów jesteśmy w stanie się zaopiekować tymi osobami, otulić je, żeby zniwelować trudy ich życia.
Jarosław Dudała Dziennikarz, prawnik, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Były korespondent Katolickiej Agencji Informacyjnej w Katowicach. Współpracował m.in. z Radiem Watykańskim i Telewizją Polską. Od roku 2006 pracuje w „Gościu”.