Największym plusem tradycyjnej kolędy są rozmowy – podkreślają księża. Jak po pandemii, w czasach galopującej sekularyzacji zmienił się model wizyty duszpasterskiej? Czy wciąż ma sens? Czy jest czasem rzucania ziarna?
Nie cierpię kolędy i… jednocześnie ją kocham. Właściwie to bardziej kocham, a tylko trochę nie cierpię – uśmiecha się ks. Łukasz Waśko (w tym roku chodził po kolędzie w Nowym Mieście Lubawskim, wcześniej w Toruniu). – Kocham kolędę, ponieważ naprawdę lubię ludzi. Lubię ich poznawać, spotykać się z nimi, konfrontować. Fascynują mnie. Ich sposób myślenia, wartościowania, szczerość serca i poszukiwań… Ich filozofia i religijność. Ich pasje i marzenia, ambicje i lęki. Zdolności i wady. Po prostu życie, które zawsze okazuje się bardzo bogate. Kocham głosić Dobrą Nowinę o tym, że dla Boga okazaliśmy się ważniejsi niż Jego własne życie. Lubię dzielić się tym, w jaki sposób Bóg działał i działa w mojej historii. Wchodzę do kolejnego domu, wykonuję te same czynności… Jasne, ta monotonia nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych, ale przecież wpisana jest w przestrzeń kolędy. To jedynie początek odwiedzin, bo potem za każdym razem jest inaczej: przecież każdy człowiek to zupełnie inna bajka. Czasami (na szczęście rzadko) wyczuwasz, że ktoś przyjął kolędę, ale od początku czeka, byś powiedział „do widzenia”. Na zasadzie: „Fajnie, że wpadłeś, ale lepiej byłoby, gdybyś już sobie poszedł” – śmieje się kapłan. – Zazwyczaj wyczuwasz w ludziach tęsknotę za rozmową, spotkaniem. Po czasie, gdy „oswoją się” i nabiorą do ciebie zaufania, zaczynają się otwierać – opowiadać o swych traumach, doświadczeniach, chorobach. Gdy zaczynam rozmowę, są często zaskoczeni, bo bywało i tak, że ksiądz nie zdążył nawet usiąść…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz