Francja. Od wejścia w życie zakazu noszenia burek i nikabów nie wystawiono jeszcze – wbrew doniesieniom rządu – mandatu żadnej muzułmańskiej kobiecie. Informację taką podało stowarzyszenie „Wara od mojej konstytucji”, opiekujące się 288 salafitkami ze skrajnego odłamu islamu we Francji.
Restrykcyjne prawo było powodem zaciętej batalii nie tylko we francuskim parlamencie. Nicolas Sarkozy bronił „godności kobiet”. Przeciwnicy zakazu noszenia islamskich nakryć wysuwali natomiast argumenty demograficzne: we Francji żyje dwa tysiące salafitek, po co więc ustawa.
Kontrargumentem były, logiczne zresztą w epoce zamachów terrorystycznych, obawy o względy bezpieczeństwa. Zakaz miał też bronić „laicité”. Prawica straszyła zalewem islamu, publicyści gwałtowną reakcją fundamentalistów.
Tymczasem cisza. A salafitki same zorganizowały happeningi. W nikabach i burkach paradowały przed katedrą Notre Dame, w prestiżowej restauracji Fouquet’s na Polach Elizejskich, w kafejce parlamentarzystów vis-à-vis budynku Zgromadzenia Narodowego.
„I żadnej z nas nie wlepiono mandatu” – napisały salafitki w oświadczeniu. Tymczasem za pojawienie się w tych miejscach powinien grozić mandat od 150 euro. Kto tu się wygłupił: policja, państwo czy salafitki? Jedno jest pewne, te ostatnie, wbrew panującej opinii, mają swoje zdanie i odwagę.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.