Ze względu na fajerwerkowe „szaleństwa” Sylwester nagina czasoprzestrzeń i trwa nieraz kilka dni przed i po 31 grudnia. Wystrzeliliśmy w powietrze 700 milionów złotych. Czy to dużo? Dla jednych dużo, dla innych mało.
03.01.2024 13:22 GOSC.PL
Choć powoli i nieśpiesznie, to jednak po świątecznym spowolnieniu wracamy do dynamicznej rzeczywistości. Co prawda przed nami jeszcze „święto 6 Króli” (ta fraza to może jedyna rzecz, jaka pozostanie po Ryszardzie Petru w społecznej świadomości), ale w tym roku około-noworoczny kalendarz jest nieubłagany. Zawdzięczamy mu prawie pełny tydzień roboczy zaraz po Sylwestrze, o którym pewnie za chwilę zapomnimy.
No, może nie do końca, bo jeszcze przez kilka najbliższych dni część naszych rodaków będzie nas raczyć hukowymi petardami i innymi fajerwerkami, których z jakichś powodów nie wystrzelili w sylwestrową noc. Ilekroć słyszę takie wybuchy radości, rodzi się we mnie instynkt zabójcy. Zwłaszcza, kiedy dopiero co uśpię najmłodsze dzieci. Po latach opieki nad maluchami przyzwyczaiłem się już, że 31 grudnia jest jednym z najgorszych dni w roku. Tyle, że ze względu na fajerwerkowe „szaleństwa” Sylwester nagina czasoprzestrzeń i trwa nieraz kilka dni przed i po 31 grudnia.
Właśnie, szaleństwa. Co roku w Sylwestra w debacie publicznej rozgrywa się równie szalona potyczka pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami tej tradycji. Nietrudno się domyślić, po której jako rodzic małych dzieci jestem stronie, ale specjalnie piszę z samego rana, kiedy emocje i fajerwerkowy dym nieco opadły. Spróbuję zatem spojrzeć chłodniejszym okiem na ten zwyczaj. Zacznijmy od tego, że wystrzeliliśmy w powietrze 700 milionów złotych. Czy to dużo? Dla jednych dużo, dla innych mało. Zgoda, wydajemy pieniądze na inne rzeczy, które nie są nam śmiertelnie do życia potrzebne. Inaczej to życie miałoby pewnie znacznie gorszy smak. Z drugiej strony, czy faktycznie trzeba aż tak dużo?
Zdaje sobie sprawę, że tu odpowiedzią jest amerykańskie porzekadło how much is too much, które nie wprost, ale jednak sugeruje, że trudno nam jest znaleźć umiar. Czy jednak istnieje jakiś sposób, który ułatwiłby nam bardziej obiektywne opisanie tej sytuacji? Z racji mojej profesji od razu nasuwa się mi kategoria tzw. negatywnych efektów zewnętrznych. Istnieją pewne dobra, których konsumpcja przynosi indywidualne korzyści, ale konsumpcji tej towarzyszą koszty ponoszone przez innych członków społeczności.
Co istotne, w przypadku fajerwerków tym kosztem jest nie tylko dyskomfort małych dzieci i rodziców czy zwierząt i ich właścicieli.
Zresztą trudno ten dyskomfort wycenić, co wcale nie oznacza, że można go zignorować. Analizując katalog kosztów trzeba jednak dodać akcje straży pożarnej (w tym roku bodaj 700) i straty materialne spowodowane pożarami, jak również interwencje podejmowane przez szpitalne oddziały ratunkowe oraz mniej lub bardziej trwałe uszczerbki na zdrowiu spowodowane nieumiejętnym posługiwaniem się fajerwerkami. To już wymierne wydatki, które wszyscy jako podatnicy musimy ponieść.
W sytuacji występowania takich kosztów wspólnota polityczna albo nakłada pewne ograniczenia na konsumpcję, albo wprowadza jakieś formy rekompensat dla tych, którzy doświadczają owych negatywnych efektów. Niespecjalnie umiem sobie wyobrazić, aby sylwestrowi „piromani” zrzucali się na pokrycie potencjalnych strat choćby w postaci extra podatku nakładanego na sprzedaż fajerwerków. Pozostaje zatem interwencja publiczna w postaci ograniczenia wyboru. Ograniczenia, a nie zakazania, bo to ostatnie jest jeszcze bardziej nierealistyczną opcją niż fajerkowy podatek. Skoro spora część społeczeństwa chce w ten sposób świętować Nowy Rok, warto to pragnienie uwzględnić.
Jak zatem takie ograniczenie mogłoby wyglądać w praktyce? Pokazy pirotechniczne powinny być organizowane wyłącznie przez samorządy na poziomie miejskim lub gminnym, natomiast na wsiach odpowiedzialność za przeprowadzenie takiego pokazu można przekazać ochotniczym strażom pożarnym. W ten sposób osiągamy, Drogi Czytelniku, trzy cele. Po pierwsze, ludzie nadal mogą podziwiać pokazy fajerwerków. Po drugie, ograniczamy do minimum wypadki, bo pokazy będą organizować osoby z adekwatnymi kwalifikacjami. Po trzecie wreszcie, pokaz będzie trwać kilkanaście minut po północy w wyznaczonych miejscach, co istotnie ograniczy uciążliwość dla tej części społeczeństwa, która co roku przeżywa katusze.
Można? Można. Wiem jednak, że to marzenie ściętej głowy. Bo szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie i nikt mu nie będzie mówił, czy może sobie strzelać, czy nie. Sorry, taki mamy (społeczny) klimat.
Unsplash
Marcin Kędzierski