Uroczystości pożegnalnych siostrze Elvirze Petrozzi mogliby pozazdrościć najwięksi tego świata. Żadnej pompy, żadnego zadęcia. Tylko celebracja życia.
Piemonckie, dojrzałe lato. Ostre światło, choć już wpół do piątej po południu. Niedobre dla fotografów, bo wszystko spłaszcza i ujednoznacznia. Na wzgórzu w Saluzzo rusza procesja z krzyżem na czele, towarzyszy jej „Ave Maria”, znane powszechnie jako kompozycja Cacciniego, choć w rzeczywistości w 1970 roku skomponował je radziecki gitarzysta i lutnista Władimir Wawiłow. Gdyby wiedział, że ponad pięćdziesiąt lat później amatorska orkiestra rozpocznie nim drogę konduktu pogrzebowego skromnej zakonnicy, którą żegnać będą tłumy, z pewnością pożałowałby swojej mistyfikacji. Członkowie Wspólnoty Cenacolo, choć amatorsko, grają pięknie. Ale to przecież smutna, a przynajmniej nostalgiczna melodia. Niosący krzyż ma poważną minę. Diakon trzyma nad głową ewangeliarz, biały, ze złotym nadrukiem. W pewnym momencie zaczyna szybko mrugać, jakby chciał zapanować nad łzami, które cisną mu się do oczu. Na pewno nie razi go już to ostre włoskie słońce, bo procesja wraz z trumną matki Elviry Petrozzi weszła do hali, w której odprawiona ma być Eucharystia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Adam Pawlaszczyk