Aby napisać autobiografię, którą czyta się tak, jak słucha się najlepszej muzyki, trzeba nazywać się Bono. „Surrender” to coś w rodzaju poetyckiego reportażu z życia i zarazem dziejów duszy artysty.
Jeśli napiszę, że to najbardziej ewangelizacyjna książka minionego roku – czy będzie to grubą przesadą? Jak jednak inaczej określić ponad 500-stronicową opowieść, w której temat Boga nie jest żadnym dodatkiem, ale spoiwem nadającym sens wszystkiemu, co przeżył, robił i robi gwiazdor rocka, zapewniający sprzedaż wszystkich biletów na największych stadionach świata w ciągu kilkunastu minut? „Na okrzyk od ołtarza: »Chodźcie do Jezusa!«, zawsze pierwszy zrywałem się na równe nogi” – wspomina swój wyjazd na obóz biblijny w wieku kilkunastu lat. I dodaje: „Nadal tak jest. Gdybym w tej chwili siedział w kawiarni i ktoś rzucił: »Wstań, jeśli jesteś gotów oddać życie za Jezusa«, pierwszy byłbym na nogach. Jezusa zabierałem wszędzie, robię to nadal. Nigdy nie wykluczyłem Jezusa, nawet z najbardziej banalnych czy profańskich czynności mojego życia” – pisze Bono, ikona show-biznesu, autor tekstów i melodii, które znają na pamięć fani co najmniej dwóch pokoleń. To nie przypadek, że główne spotkanie promocyjne autobiografii „Surrender” w USA miało miejsce w National Cathedral w Waszyngtonie. Spotkanie, podczas którego Bono mówił dużo o swojej wierze, o wierze w Jezusa. Spotkanie rozpoczęte śpiewem chóru, słowem wstępnym dziekana katedry i zakończone jego błogosławieństwem. „Trzeba mieć bardzo mocną wiarę, aby żyć bez wiary” – pisze Bono w swojej książce. To nie tani lans na pozyskanie fanów i czytelników z kręgów kościelnych. Bono najbardziej jest sobą, gdy mówi i śpiewa o Bogu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina