Ryszard Przybylski, „Krzemieniec. Opowieść o rozsądku zwyciężonych”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2004, s. 208.
„Kiedy Polacy utracili własne państwo, nareszcie zaczęły ich dręczyć tajemnice języka” – tym intrygującym stwierdzeniem rozpoczyna się, nominowana do Nagrody Nike 2004, książka Ryszarda Przybylskiego „Krzemieniec.
Opowieść o rozsądku zwyciężonych”. Jest to opowieść gorzka i krzepiąca zarazem. W przytoczonym na wstępie zdaniu kryje się myśl, która legła u podstaw długofalowego planu walki z zaborcą – walki nie orężem, lecz cierpliwym utrwalaniem narodowej tożsamości.
Przeświadczenie, że „naród bytujący we własnej mowie nie może zginąć”, że „jeszcze Polska nie zginęła, póki mówimy po polsku”, skłoniło członków Towarzystwa Przyjaciół Nauk do podjęcia u progu XIX wieku działań tak organizacyjnie przemyślanych i politycznie przebiegłych, że zaowocowały fenomenem na skalę europejską – w październiku 1805 roku Tadeusz Czacki, przy współudziale Hugona Kołłątaja i wsparciu carskiego kuratora, księcia Adama Czartoryskiego, zakłada Liceum Krzemienieckie. Przetrwa ono aż do 1831 roku.
Przybylski, nie stroniąc od celnych, błyskotliwych syntez, z wielką pieczołowitością opisuje, jak pod wpływem intelektualnego promieniowania szkoły prowincjonalne miasto przekształca się w kulturalną stolicę Wołynia, nazwaną później wołyńskimi Atenami. Autor przyznaje jednocześnie, że całe to bezprecedensowe patriotyczne przedsięwzięcie „byłoby bolesną mrzonką, gdyby nie łaskawość autokraty”, bo „tylko car mógł nadać kształt historyczny marzeniu, które jeszcze kilka lat wcześniej nikomu nie przychodziło do głowy”.
Rodzi się pytanie: Czy taki „podarunek despoty” nie umniejsza znaczenia pracy organicznej, owej żmudnej, pokojowej drogi, jaką obrali założyciele Liceum? I gdzie właściwie przebiega granica pomiędzy pragmatyzmem a służalczością? Myślę, że nie sposób na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, zwłaszcza że ukazana w książce skala zachowań i postaw „zwyciężonych” jest ogromna. Zwyciężeni wiedzieli też, że kiedyś łaska zwycięzców i tak się skończy. Chcieli więc swój czas maksymalnie wykorzystać. Czy warto było?
„Mimo swych braków – czytamy – Szkoła Krzemieniecka wykonała zadanie, które na nią nałożyli Czacki i Kołłątaj. Przysporzyła Polsce potężną gromadę światłych obywateli, którzy potrafili się znaleźć w mętnej sytuacji między noetyczną (rozumną – przyp. A.B.) polskością a plugawą rzeczywistością zaborów. Opuszczali szkołę z mentalnością zdolną ogarnąć zawiłości przemian zachodzących w rozkręconej właśnie cywilizacji przemysłowej. Tego nie mogła im ofiarować publiczna szkoła w imperium”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Babuchowski