Matka była bardzo wesoła, ojciec „miał gadane”. W miłości wychowali ośmioro dzieci. A dziś są kandy-datami na ołtarze. Z prof. Rafaelem Alvira, synem Tomasza i Franciszki Alvira, których proces beatyfikacyjny właśnie się rozpoczyna, rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Kiedy rozpoczął się proces beatyfikacyjny Pana rodziców?
Prof. Rafael Alvira: – O rozpoczęciu procesu dowiedziałem się w ubiegłym roku. W sierpniu 2008 r. arcybiskup Madrytu zadecydował o podjęciu prac. Wyznaczył sędziów do trybunału i zaprosił ich na 19 lutego na oficjalne rozpoczęcie procesu. Po zgromadzeniu i opracowaniu materiałów zostaną one przekazane do Watykanu.
Jakie to uczucie przeżywać proces beatyfikacyjny własnych rodziców?
– To, co powiem, może wydać się nieskromne, ale wiadomość, że rozpoczną się przygotowania do procesu beatyfikacyjnego moich rodziców, wcale mnie nie zdziwiła. Oni byli święci... Chociaż gdy byłem dzieckiem, ich życie wydawało mi się całkiem zwyczajne. Z rodzicami wszystko było radosne i łatwe. I dopiero gdy skonfrontowałem rzeczywistość swojej rodziny z rzeczywistością wokół nas, zobaczyłem, jak wielkie miałem szczęście...
Jakie było Pana dzieciństwo?
– Rodzice mieli sześć córek i trzech synów. Pierwszy syn, Jose Maria, zmarł nagle, gdy miał pięć lat. Ojciec był dyrektorem prestiżowego liceum w mieście, a matka, z wykształcenia nauczycielka, pracowała w domu. Mieliśmy wielu przyjaciół, rodzice byli bardzo otwarci. Dom był zawsze czysty, urządzony skromnie, ale ze smakiem. My, dzieci, mieliśmy jeden pokój, niezbyt porządny, gdzie mogliśmy wyładować naszą dziecięcą anarchię. Matka uwielbiała żartować i miała ogromny dar rozbawiania wszystkich. Przy tym była osobą, która docierała do każdego, dzięki niej byliśmy w ciągłym rodzinnym dialogu. Przy stole – a codziennie jedliśmy razem przynajmniej kolację – każde z nas miało chwilę, żeby opowiedzieć, co się wydarzyło przez cały dzień. Natomiast ojciec, który świetnie opowiadał dowcipy, „miał gadane”, był dla nas wielkim autorytetem. Rodzice, chociaż weseli i dowcipni, nigdy jednak nie żartowali na temat pracy. Do pracy podchodziło się poważnie: była święta i była czymś, co należy uświęcać. Ojciec żartował nawet, że według Biblii człowiek jest stworzony przez Boga, żeby pracować, ale w Biblii nie ma ani słowa o emeryturze. Co ciekawe – przejście na emeryturę było dla ojca po prostu zmianą statusu administracyjnego. Pracował prawie do końca życia – ponad 80 lat. Matka podobnie. Z perspektywy czasu zobaczyłem, że rodzice robili wszystko dla nas, zapominając o sobie samych. Mieliśmy do nich niewyobrażalne zaufanie. Nie narzucali swojego autorytetu, lecz go mieli.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska