W grudniu ubiegłego roku miałem okazję obejrzeć we francuskiej telewizji debatę z udziałem Nicolasa Sarkozy’ego. Jeden z najpoważniejszych kandydatów na prezydenta Francji przez prawie dwie godziny odpowiadał na pytania prowadzącego dziennikarza.
Spokojnie, choć stanowczo przekonywał do swoich racji, z odpowiednią ironią (nie cynizmem) odpierał ataki adwersarzy. I nie mówił głupio, o dziwo. Wiemy przecież z naszego podwórka, że ze spokojem i życzliwym uśmiechem można opowiadać największe bzdury. Najbardziej uderzyła mnie jednak atmosfera spotkania: na sali z pewnością nie siedzieli sami zwolennicy Sarkozy’ego – można było to stwierdzić po grymasach na twarzy niektórych. Ale nie było żadnego buczenia, tupania lub bicia brawa oponentom Nicolasa. Towarzyszyło temu wyczucie prowadzącego: ani się kłaniał, ani „ujadał” na gościa. Naprawdę rzeczowa dyskusja.
Przywołałem Francję celowo, bo nie należy ona do czołówki wysokiego poziomu debaty publicznej w Europie. Jednak nawet w takim porównaniu wypadamy nie najlepiej. Także Wielka Brytania, wbrew mitom, nie składa się z samych dżentelmenów. Dwa lata temu udało mi się dostać na obrady Izby Gmin. Jeden z posłów, siedzący w pierwszej ławie, wywalił długie nogi na stojący w centrum wielki stół. A opozycja komentowała przemawiających z rządu tradycyjnym „uuuuu”, podczas gdy tamci bili brawo, po czym chórki się wymieniały. I pewnie ktoś z Brytyjczyków to oglądał w TV. Ale jeśli się tym emocjonował, to z pewnością poszedł na wybory. I to kolejna rzecz, która nas różni.
Zasadniczo różni nas od reszty Europy to, że duża część polskich dziennikarzy widzi w sobie działaczy politycznych: atakują, wskakują na innych – jak powiedział mi w rozmowie jeden z niemieckich dziennikarzy. – Dziennikarze w Polsce nie tylko analizują, ale stają się częścią tej dyskusji. To jest nie do przyjęcia w Niemczech, co nie znaczy, że dziennikarze nie mają tam swoich poglądów – dodaje. W Niemczech na przykład jest nie do pomyślenia, żeby pierwszą wiadomością były spekulacje, czy jakiegoś polityka powinno się wyrzucić z partii, czy dać mu jeszcze jedną szansę. Ponadto jest taka zasada, że przynajmniej 80 proc. odbiorców musi rozumieć, o co chodzi. Przepychanki partyjne najczęściej do zrozumiałych nie należą. – W Austrii dużo bardziej chroniona jest prywatność. Ludzie też się emocjonują aferami, ale takie wyciąganie brudów jak w Polsce… nie, to jest nie do pomyślenia – mówi proszący o anonimowość dziennikarz austriacki.
Niemiecki kolega po fachu dodaje, że każda zmiana ekipy rządzącej w Polsce oznacza nowe miejsca w pracy, między innymi w mediach. I to jest chore, bo to jedna z przyczyn agresji politycznej w środkach przekazu. W Niemczech media publiczne nie są skoncentrowane w rękach rządu. Są również kraje, które wcale nie są wzorem do naśladowania w tej kwestii. Bójki we włoskim parlamencie, wzajemne obrażanie się rozmówców w tamtejszej telewizji pokazują, że dojrzała demokracja nie gwarantuje dojrzałego poziomu debaty. Nam z kolei nie wypada się załamywać, gdy blado wypadamy przy innych, ani obrażać się i wygrażać, jeśli ktoś mówi, że „oni” to lepiej robią. Jedno i drugie świadczy bowiem o naszych kompleksach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina