Kilka dni po katowickiej katastrofie, aby dostać się w pobliże miejsca tragedii, trzeba było stać w kolejce ponad pół godziny.
Tak wielu ludzi chciało oddać hołd tym, którzy zginęli, pomodlić się za ich dusze. Przyjeżdżali często z odległych miejsc. 27-letnia Agnieszka z Wrocławia była akurat na delegacji w Tychach. Odczuła wewnętrzną potrzebę, żeby zahaczyć o Katowice, przystanąć na chwilę na modlitwie. - Mam aktywną pracę, żyję z dnia na dzień, ale takie momenty każą się człowiekowi zatrzymać, zastanowić nad swoim życiem - mówi.
Zapłonęło morze zniczy, a każdy z nich jest znakiem współczucia konkretnej osoby, tak jak konkretne są historie tych, co odeszli, i cierpienie tych, którzy zostali. - Trzeba się pochylić nad każdym pojedynczym płomykiem - powiedziała jedna z osób odwiedzających to miejsce.
Przypomina mi się wiersz, który ktoś powiesił na ogrodzeniu otaczającym halę targową, zaczynający się od słów: „Na cóż mi światło? JEGO nie oglądam. Na cóż mi radość? JEGO przy mnie nie ma”. Pochylić się nad płomykiem znaczy także: przywracać światło i radość tym, którzy przestali ją dostrzegać. To trudne zadanie staje nie tylko przed kapłanami czy psychologami, którzy bezpośrednio będą się stykać z rodzinami zmarłych i poszkodowanymi w katastrofie.
To zadanie dla nas wszystkich, bo - jak pisał ks. Pasierb - „jesteśmy odpowiedzialni za poziom nadziei w świecie”. Jedność ludzi zgromadzonych pod halą i w katowickiej katedrze jest znakiem nadziei. Oby także później, gdy tragedia zniknie z pierwszych stron gazet, nikt nie został sam.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski