Prawica w Europie nie ma prawa rządzić samodzielnie. Potwierdza to histeria, jaka rozpętała się wokół „budowy drugiej Białorusi” na Węgrzech.
Aleksandr Łukaszenka może spać spokojnie. Okazuje się bowiem, że według obowiązującej od kilku tygodni wersji nie jest już „ostatnim dyktatorem Europy”. Dyżurne autorytety biją na alarm z powodu „widma dyktatury”, jakie zawisło nad Węgrami.
Wygrać nie znaczy rządzić
Bardziej ambitni twierdzą nawet, że kraj ten nie jest godzien sprawować przewodnictwa w Unii Europejskiej (które rozpoczęło się 1 stycznia), inni proponują wręcz wprowadzenie sankcji dla Budapesztu. A wszystko przez nieszczęsną, jak się okazuje, demokrację, która nie zawsze wynosi do władzy poprawną politycznie lewicę. Na Węgrzech najwyraźniej zaszła pomyłka, bo demokracja niespodziewanie dała pełnię władzy jednej opcji politycznej, nie dość, że prawicowej, to jeszcze takiej, która wierzy w swoje ideały i ma ambicję uporządkować według nich życie społeczne. W ubiegłym roku prawicowy Fidesz najpierw zdobył przytłaczającą większość w parlamencie, który potem wybrał „swojego” prezydenta, a następnie jesienią Węgrzy oddali tej samej partii pełnię władzy w samorządach.
Już wyniki wyborów wystarczyły, by oskarżyć Fidesz o zawłaszczanie państwa. Najwidoczniej zwycięzcy powinni byli tylko podziękować społeczeństwu za zaufanie, ale obiecać, że rządzić wcale nie zamierzają.
Największe ciosy rząd Victora Orbána otrzymał jednak za ustawę medialną, która – zdaniem krytyków – daje władzy państwowej całkowitą kontrolę nad prasą, radiem, telewizją i internetem. Nie mniej mocno oberwało się premierowi Węgier za projekt nowej konstytucji, która ostatecznie zrywa z komunistyczną przeszłością, ma nawiązywać do tradycji Korony Węgierskiej i, co gorsza, do chrześcijaństwa i samego Pana Boga, a także jednoznacznie definiować godność osoby ludzkiej od poczęcia. Trudno się dziwić alergicznej reakcji na taką konstytucję. Jest ona przecież sprzeczna z ideałami wyznawanymi przez lewicę.
„Zrównoważony przekaz”
Jak naprawdę jest z tą ustawą medialną? Czy rzeczywiście pałowanie opozycji w Mińsku to pryszcz w porównaniu z rzekomym węgierskim kagańcem na media? Jednym z najbardziej bulwersujących dla oponentów punktów ustawy są uprawnienia Rady ds. Mediów, wybieranej przez parlament, z przewodniczącym mianowanym na dziewięć lat przez premiera. Rada będzie mogła nakładać bardzo wysokie kary na nadawców łamiących – według jej oceny – obowiązujące zasady. – Fidesz stworzył skomplikowane prawo, które jest jednocześnie bardzo niebezpieczne – mówi GN Máté Gyömöre, politolog z Progressive Institute. – Daje możliwość Radzie ds. Mediów karać nawet prywatne gazety, portale internetowe, stacje radiowe i telewizyjne na przykład za tzw. niezrównoważony przekaz, przy czym nie definiuje, co miałby oznaczać przekaz „zrównoważony” – dodaje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina