W podziemnej komorze, w której 33 górników było uwięzionych przez 69 dni, na zawsze pozostanie polska flaga – mówi ks. Adam Bartyzoł, polski proboszcz chilijskiej parafii, w której znajduje się najsłynniejsza teraz kopalnia na świecie.
Ksiądz Bartyzoł jest misjonarzem klaretynem, pochodzi z podhalańskich Pieniążkowic. W Chile pracuje od 4 lat. – Z tych 33 uwięzionych 13 to moi parafianie – mówi ks. Adam. Czy zatem zna ich osobiście? – Nie. Tutejszy Kościół jest specyficzny. To Kościół kobiet. Mężczyźni na co dzień nie pokazują się w kościele. Ich religią jest futbol. Mają takie powiedzonko: „Jestem wierzący na swój sposób” – opowiada ks. Bartyzoł. Dodaje, że północne Chile cechuje specyficzna forma religijności – tańce religijne. – Trzy dni tańczą przed Matką Bożą. Wygląda to jak karnawał w Rio de Janeiro. A potem przez cały rok nie widać ich w kościele – uśmiecha się 47-letni ks. Adam. Polski misjonarz zna żonę lidera uwięzionych pod ziemią górników 54-letniego Luisa Urzui. – Carmen była katechetką w mojej poprzedniej parafii. Przeżywała to wszystko na sposób duchowy. Odseparowała się od dziennikarzy i nie wypuszczała z ręki różańca. Nie było jej przed kamerami nawet wtedy, gdy uwalniano jej męża – opowiada ks. Adam. Korzystając z jej pośrednictwa, polskiemu misjonarzowi udało się przekazać uwięzionym górnikom polską flagę. Prosił, by złożyli na niej swoje autografy i wysłali z powrotem na powierzchnię. – Ale było już za późno i nie zdążyli jej odesłać. Zostanie tam w kopalni już na zawsze – mówi ks. Bartyzoł.
W grobowej ciszy
Polski misjonarz był świadkiem wyciągania spod ziemi pierwszych uwolnionych górników. – Pojechaliśmy do kopalni z miejscowym biskupem i około godz. 17.00 odprawiliśmy tam Mszę św. Potem w napięciu oczekiwaliśmy na wyciągnięcie pierwszego górnika – wspomina. Dodaje, że w otaczającym kopalnię namiotowym miasteczku Esperanza (Nadzieja), w którym zamieszkały rodziny uwięzionych i około 2 tys. dziennikarzy (1400 z Chile i 600 z innych krajów), ustawiono mnóstwo telebimów i telewizorów. Wszyscy wpatrywali się w nie z nadzieją i napięciem, wynikającym z obawy przed zaklinowaniem się windy-kapsuły w wąziutkim szybie ratowniczym. Zwłaszcza że otwór, przez który górnicy mieli być wyciągani, nie był idealnie prosty. Na wszelki wypadek winda była tak skonstruowana, że w razie jej zakleszczenia w szybie, górną część można było odłączyć i wyciągnąć na powierzchnię, a w dolnej górnik mógł wrócić na dół i tam czekać na ratunek.
Napięcie jeszcze wzrosło, gdy podczas pierwszego, próbnego zjazdu, na głębokość kilkudziesięciu metrów, kapsuła najprawdopodobniej została uszkodzona. – Widzieliśmy, jak potem na powierzchni uderzano w nią młotem – opowiada polski misjonarz. – Ludzie w grobowej ciszy patrzyli, co będzie się dalej działo – doda-je. Gdy windę ponownie spuszczano w dół, rozległy się brawa i okrzyki: „Viva Chile!!!”. Zjazd trwał około 10 minut. Gdy na powierzchni ukazała się kapsuła z pierwszym uratowanym Florencio Avalosem, tłum eksplodował radością. Potem kolejno wywożono następnych. Każda z tych operacji trwała niespełna godzinę. Między nimi wymieniano niektóre elementy kapsuły i smarowano ją. – Byłem tam od godz. 16.00 do 4.00 rano – podsumowuje ks. Bartyzoł.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jarosław Dudała