Tego nie było na Wyspach od blisko 40 lat: wybory nie rozstrzygnęły jednoznacznie, kto powinien rządzić krajem.
W Polsce to nic dziwnego: z reguły żadna partia nie zdobywa takiej większości miejsc w parlamencie, by samodzielnie utworzyć rząd. Dlatego tradycją naszej młodej demokracji stały się już rządy koalicyjne. Ale w Wielkiej Brytanii koalicja jest tworem niemal zupełnie obcym. Po II wojnie światowej nie było jeszcze sytuacji, by jedna z dwóch głównych sił politycznych – Partia Konserwatywna (torysi) lub Partia Pracy (laburzyści) – musiała negocjować obsadę ministerstw z trzecią siłą w parlamencie. Wprawdzie wynik wyborów z 1974 roku spowodował, podobnie jak obecnie, sytuację tzw. hung parliament (parlamentu zawieszonego), jednak i wówczas nie zdecydowano się na koalicję. Powstał rząd mniejszościowy torysów, którzy wybory wygrali, lecz nie zdobyli zdecydowanej większości. Jak będzie teraz? W chwili zamykania tego numeru „Gościa” możliwych było kilka scenariuszy.
Pat
Formalnie wybory wygrała Partia Konserwatywna Davida Camerona. A zatem wydaje się, że sprawa jest jasna i polityczny spadkobierca Winstona Churchilla i Margaret Thatcher powinien wprowadzić się na Downing Street 10, gdzie tradycyjnie urzęduje szef rządu. Jednak zdobywając 305 miejsc, torysom zabrakło 21, by utworzyć stabilny rząd w 650-osobowej Izbie Gmin (niższej izbie parlamentu). Mimo otwartego poparcia ze strony opiniotwórczych gazet – „The Times”, „The Economist”, „Financial Times” czy nawet bulwarówki „The Sun” – i powszechnej niechęci do premiera Gordona Browna. Dotychczas rządząca Partia Pracy wprowadza tylko 258 swoich reprezentantów. Jednak tradycja brytyjska urzędującemu premierowi daje pierwszeństwo inicjatywy tworzenia rządu, nawet jeśli wybory przegrał, w wypadku braku perspektyw na nową silną większość.
Jest jeszcze trzecia licząca się siła – Liberalni Demokraci Nicka Clegga. Sondaże przedwyborcze wskazywały, że Clegg stanie się rzeczywistym zagrożeniem dla pewnego dotąd zwycięstwa Camerona. Lider liberałów zabłysnął niespodziewanie podczas debaty telewizyjnej kandydatów. Tuż po niej aż 70 proc. ankietowanych uznało, że to Clegg, a nie Brown czy Cameron, byłby najlepszym premierem. Był to tym większy szok, że w dwupartyjnym systemie Liberalni Demokraci nigdy nie stanowili poważnego zagrożenia dla dwóch wielkich konkurentów. Również dlatego, że ordynacja większościowa preferuje duże ugrupowania. Zmiana tego porządku na ordynację proporcjonalną była jednym z haseł Liberalnych Demokratów. W obecnym systemie, nawet przy dobrym procentowo wyniku wyborczym, otrzymują mniej miejsc w parlamencie, niż gdyby ten sam wynik osiągnęli torysi czy laburzyści. Paradoks obecnej sytuacji polega jednak na tym, że wynik tegorocznych wyborów dla liberałów jest wprawdzie gorszy, niż wskazywały sondaże (stracili nawet trochę miejsc w Izbie Gmin, otrzymując zaledwie 57), ale i tak to z nimi muszą liczyć się konserwatyści, chcąc utworzyć rząd większościowy. Sytuację po wyborach skomplikował jednak dodatkowo fakt, że… również przegrani laburzyści chcieli koalicji z liberałami, co pozwoliłoby im – w porozumieniu z mniejszymi partiami narodowymi – pozostać przy sterach mimo wyborczej porażki.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina