Unia ma prezydenta, którego nie zna wielu jego rodaków, oraz minister spraw zagranicznych, która nie otrzymałaby posady nawet w San Marino. Zmiany, które miały Unię wzmacniać, ośmieszają ją.
W trakcie debaty nad traktatem lizbońskim, jego zwolennicy przekonywali, że nowy ustrój wzmocni pozycję Unii, gdyż na jej czele staną politycy z autorytetem, którzy stanowić będą nową jakość w polityce wewnętrznej oraz wzmocnią jej międzynarodową pozycję. W rzeczywistości przywódcy europejscy w procedurze całkowicie niedemokratycznej i nieprzejrzystej zdecydowali, że pierwszym stałym przewodniczącym Unii będzie dość przypadkowy premier Belgii Herman van Rompuy. Natomiast za dyplomację europejską będzie odpowiadać kompletna ignorantka Catherine Ashton. O wyborze zdecydowali przywódcy największych państw w Unii – Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Premier Donald Tusk, nie kryjąc rozczarowania, także własną decyzją, powiedział, że był to wybór „mało ambitny, ale bezpieczny dla Polski”.
Między toastem a zakąską
Żałosna była procedura wyboru kandydatów: na wspólnej kolacji szefów unijnych przywódców, bez żadnych dyskusji i ocen. Nikogo tak naprawdę nie interesowało, jakie poglądy reprezentują kandydaci i co zamierzają zrobić. Polska propozycja, aby w imię demokracji wybór poprzedziła jakaś forma prezentacji programów, została natychmiast odrzucona przez najważniejsze państwa jako przejaw niestosownej ekstrawagancji. Liczyliśmy, że taką propozycją wzmocnimy pozycję krajów małych i średnich, ale wielcy utarli nam nosa, i to w trójkącie Niemcy, Francja, Wielka Brytania wymyślone zostały kandydatury dobierane na zasadzie: wybierzmy kogoś w oczywisty sposób tak niepoważnego, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że to my rządzimy. Nic więc dziwnego, że przy takim nastawieniu o kwalifikacjach kandydatów przezornie w ogóle nie mówiono. W takich okolicznościach Francja wyciągnęła kandydaturę premiera Belgii, Hermana van Rompuya, a Brytyjczycy z frakcji socjalistycznej dorzucili kandydaturę baronessy Catherine Ashton. Jej głównym atutem miało być, że to Angielka i kobieta. W trakcie kolacji unijnych liderów obie kandydatury zostały szybko zatwierdzone i wszyscy z zadowoleniem oddali się poważnemu zadaniu, czyli konsumpcji. Przedstawiając kandydatury, akcentowano później publicznie, że właśnie chodziło o wybór polityków nijakich, aby dotychczasowi przywódcy mogli nadal błyszczeć pełnym blaskiem i krzepko w dłoniach dzierżyć unijne cugle władzy. Można się z tym poglądem zgodzić, ale wówczas powraca pytanie, po co było tworzyć fikcyjne stanowiska i powoływać na nie osoby, które nie cieszą się poważaniem nawet w gremium, które ich wybrało?
Kim są?
Największym zaskoczeniem był wybór szefowej europejskiej dyplomacji. Nazwisko Catherine Ashton, wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej Unii, jak oficjalnie nazwa j się to stanowisko, nie pojawiało się w żadnych rozważaniach. Cała jej kariera prowincjonalnej specjalistki od kas chorych była budowana na układach w Partii Pracy. Z ramienia tej partii przewodniczyła zarządowi regionalnej służby zdrowia w hrabstwie Herefordshire. Dzięki wsparciu premiera Tony’ego Blaira otrzymała dożywotni tytuł baronessy i zasiadła w Izbie Lordów. W następnych latach była parlamentarnym podsekretarzem stanu w resorcie oświaty, a później spraw konstytucyjnych i sprawiedliwości.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Grajewski