Adrianek, kiedy go do nich przywieźli, nie powinien się jeszcze urodzić. Miał 7 miesięcy i 8 dni, i ważył 2 kilo. Pasowały na niego ubranka lalek córek Reni i Norberta Bronderów.
Nawet ich kuzynka, 18-letnia Najka, przyniosła sweterki swojej najlepszej lalki, tej, którą sobie zostawiła. A średnia Gosia, studiująca pedagogikę, zawołała na dzień dobry: – Jeszcze powinien być w inkubatorze! – Zaczynał pić mleko od 10 mililitrów, teraz dwa razy tyle – mówi Renia, jego zastępcza mama. I po cichu się śmieje, że od przyjścia do ich domu Adrianka sama zaczęła więcej jeść i przytyła, jakby była karmiąca. – To tak działa na psychikę.
Zostawcie go sobie
– Co mi dajecie, Jezus, Maria, takie to malutkie – 99-letni Andrzej, senior rodu Bronderów, leżący na łóżku tuli niemowlaczka. – Ludzie kochani, moi byli dwa razy tacy – wspomina swoich urodzonych 70 i 55 lat temu synów. Gdzieś w dłoniach została mu ich pamięć, bo od kilku lat nie widzi. – Daj mi te paluszki – prosi synową o przysunięcie maleństwa. Obok jego posiwiałej głowy z przymkniętymi oczami maleńka główka śpiącego. Dzieli ich prawie sto lat. A duża, sucha dłoń szuka maleńkiej rączki. – Dawno się tata tak nie uśmiechał – zauważa Renia. – No to sobie zostawcie tego chłopczyka – widać, że teść nie chce małego wypuścić z rąk. Ale oni przyjęli Adrianka tylko na kilka miesięcy. Od 7 lat zajmują się rodzinną opieką zastępczą. Malec ma ciężko chorą mamę. I tatę, który nie umiał sobie poradzić z taką kruszynką. Odwiedza ich i uczy się, jak zajmować się synkiem. A Renia do południa biega z góry na dół. Od teścia do Adrianka. – Jak słyszę, że nie można dać sobie rady z opieką nad starszym przy małym dziecku, to nie wierzę w to – mówi. – Nie jest łatwo, ale można to pogodzić.
Mała Marysia
Renia myślała o tym, żeby mieć dużo dzieci jeszcze w młodości, zanim pobrała się z Norbertem. Kolejno urodziły im się trzy córeczki, więc odkładali stworzenie rodziny zastępczej, aż je odchowają. Ale kiedy najmłodsza Marysia miała dopiero 6 latek, nie wytrzymali i poszli na kursy przygotowawcze, żeby przyjąć dzieci. Renia – inżynier, ekonomistka, najpierw pracowała w szkole, potem prowadziła zajęcia w młodzieżowym domu kultury w Raciborzu, Norbert od zawsze zajmował się informatyką, a wtedy zaczęli dodatkowo zgłębiać tajniki pedagogiki, psychologii. (Renia później zaocznie skończyła studium pedagogiczne). – To nie jest tak, że podejmujesz się opieki sama, trzeba mieć wsparcie całej rodziny – tłumaczy. Dlatego pytali o zdanie dzieci. A córki zdecydowały, żeby przyjmować dziewczynki, bo z nimi lepiej się im dogadywać. Pierwsza Marysia, dla odróżnienia nazywana „małą”, była ich wielką miłością. Miała trzy i pół roczku i przez pierwszy dzień w ogóle nic nie mówiła. Dopiero kiedy zobaczyła płatki do mleka, zapytała pełnym zdaniem: „Czy mogę je sobie wziąć?”. Potem zjadła z apetytem całą paczkę. Ojciec Reni, już nieżyjący Zygmunt, obawiał się, jak to będzie z nowym, nieznanym maluchem w domu. – Ale zauroczyła go swoim szerokim uśmiechem po zjedzeniu tych płatków – wspomina Renia. – Kiedy po 10 miesiącach odchodziła do rodziny adopcyjnej, schował się w łazience i płakał. A potem nalegał: „Zadzwoń, może jest jakieś dziecko”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych