Wiersze rodzinne

Musi być Bóg, by ocalić takich jak on: bez biogramu w słownikach.

Teodor, mój dziadek (u nas mówi się „starzik”), zbudował – wraz z babcią Matyldą – nasz rodzinny dom w Pszowie. A wiersza „Mama” nikomu nie trzeba wyjaśniać

Teduś

kiedy umierał był jeden z tych pierwszych dni marca, które nie należą do żadnej pory roku, jakby były stawem wyłamanym z kości. Już nie zima, jeszcze nie wiosna, brak jakichkolwiek znaków powrotu życia. Nagie, suche badyle czarnego bzu, kurz w powietrzu, kilka stopni powyżej zera, zimny wiatr, za wcześnie na krokusy, powietrze bez zapachów, bez marzeń. W każdym razie: natura trwała w swojej zwykłej obojętności. Miał 72 lata a było to 44 lata temu. Matylda miała go przeżyć o 7 lat, w sam raz by jeszcze modlić się na mojej prymicyjnej Mszy. Starzik Teduś był dla mnie człowiekiem nieodgadnionym. Żyliśmy razem na tym świecie 22 lata. Jako dziecku mówił mi w chwilach czułości dziubel. Była to bodaj ksywa jego dawnego kumpla. Starzik był powstańcem, życie miał ciężkie, z przemożnym smutkiem w tle. Na ile udane – nie wiem. Podczas mszy niedzielnych zabierał mnie na kościelny pawłacz, jak się u nas mówiło, skąd pszowski świat drugiej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku w moich czteroletnich oczach wyglądał nadzwyczajnie. Miał obok łóżka Rapsodię, radio z zielonym rybim okiem. Kręcił gałką często i cierpliwie podczas długich lat choroby. Kiedy o nim myślę, wiem, że musi być Bóg, by ocalić takich jak on: bez biogramu w słownikach, z niepojętym cierpieniem, z wieloraką biedą, z nieuleczalną tęsknotą, pokiereszowanym przez historię życiem. Przyjmij go, Panie, do domu, w którym mieszkań wiele. Niech tam na mnie czeka Teduś.

Mama

kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim 1 J 4,16

jechaliśmy do Wodzisławia, do spowiedzi, przedtem pakowała pietruszkę do słoików przyrządziła fasolkę szparagową z masłem, marchewkę z jabłkiem. Mama słabiej teraz słyszy, trochę gorzej chodzi. Musiałem skoordynować bicie serca, rękę na kierownicy, oko. Była zima, lodowaty wiatr, porywisty. Rwący ból, gdzieś w samym środku piersi, z samych trzewi, ze źródła mojego istnienia. Po spowiedzi oglądaliśmy mecz ligi mistrzów. Moim zdaniem trener Borussii zbyt późno wpuścił na Wembley Raphaela Guerreiro i losy pojedynku z Tottenhamem były już nie do odwrócenia. Mamusia nie słyszała moich uwag, jadłem marchewkę z jabłkiem. Było już nie do odwrócenia. Byliśmy szczęśliwi tego wieczoru i wiele innych wieczorów, nocy, dni. Wiesz, mówiła, w kwietniu kwitły czereśnie wzdłuż kokoszyckiej drogi i w wielkim sadzie za naszym domem, ten ich miodowy zapach potężny i ptasie koncerty. A kiedy rodziłam Bożenkę, widziałam z okna porodówki, jak nad syryńskim lasem stały różowe łuny a i całe niebo było wtedy czerwone od mrozu. Słoik z rosołem i pół osełki w sreberku. Ciepły wiatr rozwiewał jej białe włosy.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

ks. prof. Jerzy Szymik