22 października mija 1. rocznica śmierci Macieja Rybińskiego.
Jak być felietonistą po Smoleńsku? Jak pisać dowcipne teksty o kulturze i obyczajach pół roku po jednej z największych tragedii w historii Polski? Jak kpić z absurdów polityki, skoro w znacznej mierze są one spowodowane brakiem tych, którzy zginęli w katastrofie? Paradoksalnie łatwiej być dziś wieszczem niż felietonistą. Opłakiwać zmarłych, narażając się na szyderstwa mniej zaangażowanych kolegów.
A przecież w życiu publicznym nie brakuje absurdów domagających się komentarza. Mamy monopartyjny system władzy, happeningi bohaterskiej tramwajarki i posła z Biłgoraja, piłkarskie mecze przyjaźni między ekipami TVN i PO. „Gazeta Wyborcza” straszy Jarosława Marka Rymkiewicza procesem sądowym, bo refleksje 75-letniego poety zagrażają ponoć interesom „spółki giełdowej” wydającej ten dziennik. Jest
wesoło prawie jak w Peerelu z filmów Stanisława Barei. I prawie tak samo smutno.
Jak nigdy, przydałby się nam dziś wybitny felietonista, potrafiący przekłuć balon politycznej poprawności szpilą zdrowego rozsądku. Sprowokować do myślenia i rozbawić jednocześnie. Był taki, ale już sobie poszedł. Nazywał się Maciej Rybiński. W piątek 22 października mija pierwsza rocznica jego śmierci. Zanim stał się gwiazdą na firmamencie krajowej publicystyki, szesnaście lat spędził w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Pracował dla BBC, publikował w paryskiej „Kulturze” i innych pismach emigracyjnych. Do Polski wrócił w 1998 roku.
Pisał m.in. do tygodnika „Wprost”, „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”. Dzięki dystansowi zdobytemu na emigracji był w stanie szczególnie przenikliwie opisywać polską rzeczywistość. Gdy inni publicyści, jak czołgi, rozjeżdżali lustracyjnych „oszołomów” i straszyli nas państwem wyznaniowym, on z wdziękiem kpił z obłudy samozwańczych „autorytetów moralnych”. Do końca był wierny wezwaniu Zbigniewa Herberta: „Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych”. Z tym że gniew przekuwał zwykle na mieniące się niezwykłym blaskiem ostrza ironii.
Angielski mistrz felietonu Gilbert Keith Chesterton stwierdził kiedyś, że łatwiej spłodzić dziesięć poważnych artykułów na pierwszą stronę „Timesa” niż jeden świeży dowcip dla pisemka „Tit-Bits”. „Odpowiedzialne, ostrożne ważenie słów – argumentował – to rzecz najłatwiejsza pod słońcem; każdy to potrafi”. Rybiński zawsze wybierał trudniejszą drogę. Czytając jego teksty, miało się wrażenie, że odkrył jakąś dziurę w czasie i kończy je pisać w ósmy dzień tygodnia, o którym zwykli śmiertelnicy mogą jedynie pomarzyć. Z perspektywy roku wyraźnie widać, jak wielką stratą była jego nieoczekiwana, zdecydowanie przedwczesna śmierć.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma"44"