Czy udostępnienie dokumentów o katyńskiej zbrodni oraz rezygnacja z portretów Stalina w czasie parady zwycięstwa byłyby możliwe bez smoleńskiej tragedii?
Minął miesiąc od tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Katastrofa lotnicza w Smoleńsku stała się wstrząsem w tak wielu wymiarach naszego życia, że pełne zrozumienie tego, co się stało, zajmie nam miesiące, a może lata. Lekcja, którą właśnie przerabiamy, jest trudna, gorzka i bardzo bolesna. Już wiemy, że rząd suwerennego państwa, członka UE i NATO musi (?) wobec Rosji przyjąć postawę bezradnego petenta, a wobec własnych obywateli – iluzjonisty, zapewniającego, że rosyjskie śledztwo toczy się sprawnie i w pełnej współpracy z polskimi prokuratorami. Tyle tylko, że na miejscu katastrofy wciąż poniewierają się dokumenty, zdjęcia i fragmenty odzieży ofiar oraz szczątki samolotu. Wiemy o tym, bo zwykli obywatele (a nie dziennikarze lub przedstawiciele polskiego państwa) pojechali do Smoleńska zapalić znicze i po powrocie nie schowali zebranych przedmiotów do szafy, lecz zmusili dziennikarzy do pokazania ich w telewizji. Wtedy zaczął działać rząd i Rosjanie ogrodzili teren. Premier zamierza wysłać do Smoleńska archeologów, a nie prokuratorów. Jeśli oczywiście zgodzą się na to władze Rosji. Obywatele, którym zawdzięczamy te działania, zwani są w mediach „wycieczkowiczami”.
Dowiedzieliśmy się także, że 70 lat, które minęły od katyńskiej zbrodni, to za mało, by prawda o niej pojawiła się na ekranach ogólnodostępnej, rosyjskiej telewizji bez szczególnego, politycznego powodu. Dopiero lotnicza katastrofa, w której ginie polski Prezydent z małżonką, posłowie, ministrowie, generałowie, rodziny zamordowanych oficerów oraz prezesi i przewodniczący ważnych instytucji publicznych, powoduje zmianę. Czy udostępnienie w internecie i przekazanie marszałkowi Komorowskiemu dokumentów o katyńskiej zbrodni oraz rezygnacja z portretów Stalina w czasie majowej parady zwycięstwa byłyby możliwe bez smoleńskiej tragedii? Czy zapowiadane pojednanie polsko-rosyjskie ma czy nie ma związku z czerwcowymi wyborami, w których startują kandydaci niekoniecznie tak samo szanowani przez rosyjskie władze?
Lekcja, której właśnie udzielają nam rosyjscy i europejscy politycy, zdaje się zapowiadać powrót do selekcjonowania suwerenności państw. Jedni mają do niej prawo, inni – niekoniecznie. Podobnie jest z głoszeniem poglądów, jedne mają w Polsce rację bytu, inne – nie. Do mediów wraca natrętny ton pouczania, co w III RP można myśleć, mówić i odczuwać. Taka samowolka światopoglądowa, jak ta, relacjonowana spod Pałacu Prezydenckiego przez J. Pospieszalskiego i zapisana na taśmie filmowej przez E. Stankiewicz (film „Solidarni 2010”) nie może się przecież więcej powtórzyć. Sama wysoka Rada Etyki Mediów zabrała głos, sugerując dziennikarzom lepszy dobór rozmówców i bardziej stonowany komentarz. Pamiętam, jakim szokiem dla widzów przyzwyczajonych do „dobrze dobranych” i „stonowanych” rozmówców telewizji PRL były dokumentalne relacje ze strajkujących zakładów pracy. Robotnicy mówili normalnym językiem dokładnie to, co myśleli. Ale wtedy dokonywała się zmiana. A teraz, jak widać, żadnych zmian się nie przewiduje. Chociaż mówią o nich wszyscy: politycy, dziennikarze,
eksperci, komentatorzy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN