Bóg leczy, a lekarz bierze honoraria.
Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy człowiek nie był jeszcze pępkiem świata, istniało kilka pierwotnych lęków, które wynikały z szacunku dla natury. Kiedy zbierało się na burzę, ludzie pospiesznie zaganiali bydło do obory, zamykali okiennice i modlili się przy świecach. Nie mieli jeszcze tej egzystencjalnej pychy, która stała się naszym udziałem. Burza była dla nich nie tylko zagrożeniem, ale i tajemnicą, Bożym tchnieniem, metafizycznym znakiem, zwierciadłem ludzkiej znikomości. Innym lękiem tego rodzaju był niepokój przed podróżą.
Odczuwając tzw. Reisefieber, człowiek nie mógł w nocy zasnąć, a nazajutrz pakował się zawczasu, żeby ostatnią wolną godzinę spędzić na krześle przy drzwiach. Siedział tak w milczeniu, słuchając tykania zegara, bo podróż była dla niego zagadką. Za chwilę miał opuścić centrum świata, czyli rodzinną wieś, i wylecieć w kosmos, który może istnieje, a może nie. Któż to wie? Podobny respekt budziła choroba, w której dostrzegano tajemnicze misterium życia. Chory pokornie kładł się do łóżka, bo wiedział, że musi swoje przecierpieć. Nie panikował, nie liczył na natychmiastowe ozdrowienie. Jeszcze dziś można spotkać starych mężczyzn, którzy szczycą się tym, że nigdy nie splamili się kontaktem z lekarzem. Nawet gdy już leżeli na desce, wołami nie dało się ich zaciągnąć do szpitala. I mieli rację, bo często wystarczyło zagrać im na akordeonie, żeby podskoczyli. Była u nich taka dusza, jak zagrają, to się rusza. W naszej epoce wszystkie te zjawiska zostały odarte z tajemnicy.
Przed burzą zabezpieczają nas piorunochrony. Podróż nie zmienia naszego obrazu świata, bo żyjemy w globalnej wiosce. Tylko choroba mimo wymyślenia milionów lekarstw wciąż psuje nam krew, bo wiąże się z cierpieniem. Dlatego jej nie akceptujemy. Przy każdej okazji, nawet w Dzień Zmartwychwstania, życzymy sobie przede wszystkim zdrowia. Bo zdrowie jest najważniejsze. Ważniejsze niż miłość, rodzina, zbawienie. Jak będzie zdrowie, to reszta się ułoży. Znajdujemy nawet argument religijny: kto nie dba o swoje zdrowie, grzeszy przeciwko piątemu przykazaniu.
Zabija siebie, późno kładąc się spać albo niezdrowo się odżywiając. Gdyby w ten sposób myśleli wszyscy, nie byłoby wśród nas nie tylko lekkoduchów i sybarytów, ale też tych, którzy poświęcają zdrowie w imię wiary, wolności czy miłości bliźniego. Nie byłoby stygmatyków, męczenników, misjonarek niosących pociechę trędowatym, powstańców walczących o niepodległość ani nauczycielek o zszarganych nerwach. Realizacja powołania polega bowiem na ufności Bogu, a nie na nieustannej trosce o własną kondycję fizyczną i psychiczną.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma „44”