Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o fawelach, sądziłem, że to portugalskie słowo pochodzi od włoskiej favoli, czyli „bajki”. Życie na fawelach kojarzyłem ze słońcem, rajskimi kolorami, palmami kokosowymi, beztroską i szczęściem.
Okazało się, że fawele to dzielnice nędzy usytuowane na przedmieściach lub w centrach wielkich miast, zamieszkane przez tysiące ludzi, często niemających dokumentów, nieznających rodziców i latami nieopuszczających swego otoczonego murem świata.
W Saramandaya, faweli położonej w centrum Salwadoru de Bahia, ponaddwumilionowego miasta na wybrzeżu brazylijskim, ludzie żyją w domach z tektury, dykty, czasami z cegieł, często bez dachu. W jednym pomieszczeniu mieszka po 10, 12 osób. Tu toczy się całe ich życie. Na fawelach nie istnieją wspólnoty, które można by nazwać rodzinami. Ludzie tu mają poczucie przynależności do grupy, ale nie do rodziny. Matki opiekują się tylko najmłodszymi dziećmi, a gdy uznają, że są one już wystarczająco „dojrzałe”, by rozpocząć samodzielne życie, przestają się nimi interesować. Samodzielne życie często zmuszone są prowadzić kilkuletnie dzieci.
Miasto szczęścia i śmierci
Od dwóch lat na takiej faweli żyje polski redemptorysta, ks. Mariusz. Mieszkańcy nazywają go padre Mario. Prowadzi ośrodek, do którego każdego dnia przychodzi 140 dzieci. Nazywają go szkołą, chociaż nikt tu nie uczy się czytać ani pisać. – Po co tu przychodzicie? – pytam dzieci. – Bo tu dają jeść – odpowiadają. Zapytane „kto chce dokładkę?”, niemal wszystkie podnoszą ręce, chociaż nie wszystkie są naprawdę głodne. Chcą się najeść na zapas, bo boją się, że następnego dnia jedzenia zabraknie.
Na fawelach nie ma bieżącej wody. Nieczystości wyrzuca się na ulice, a deszcz spłukuje je z górnych części dzielnicy, topiąc w zaduchu położone niżej domy.
– Chciałabym dostać trochę trutki na szczury – prosi ks. Mariusza młoda kobieta.
– Po co ci trutka, przecież i tak nie zdołasz wytruć wszystkich? – dziwi się misjonarz.
– Chciałam ją zażyć, bo znowu jestem w ciąży – cicho odpowiada kobieta. – Nie chcę urodzić tego dziecka. Kapłan najpierw długo rozmawiał z dziewczyną, a potem zaprowadził ją do wolontariuszek, które obiecały pomóc w utrzymaniu ciąży i opiece nad dzieckiem. Kilka miesięcy później w czasie Mszy świętej, w procesji z darami do ołtarza podeszła młoda matka. W ramionach niosła niemowlę.
– To księdza dziecko – powiedziała, kładąc je na ołtarzu. Zmieszany kapłan nie wiedział, jak zareagować. – Ocalało dzięki tobie. Miało zginąć przez trutkę na szczury – wyjaśniła. Ksiądz podniósł dziecko i odmówił nad nim modlitwę błogosławieństwa.
Fawele otoczone są murami. Mieszkańcy Salwadoru ani turyści nie zapuszczają się w te strony. Mieszkańcy dzielnicy nędzy też raczej jej nie opuszczają. – Do kina mam 300 metrów, do supermarketu tyle samo, ale nigdy tam nie byłam – zwierza się dziewczyna z włosami uplecionymi w setki cieniutkich warkoczyków.
Murów getta strzeże policja. Nikt nie próbuje przeskakiwać na drugą stronę, bo mogą zastrzelić. A strzela nie tylko policja. – Tu mężczyźni nie umierają – mówią wdowy – ale giną na ulicy. Na fawelach jest więcej broni niż jedzenia. W Wielki Piątek ulicami faweli przechodzi Droga Krzyżowa. Stacje wyznaczone są w miejscach śmierci mężczyzn i kobiet.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Mariusz Rosik