Czy nucąc takie przeboje jak „Żółte kalendarze”, „Do łezki łezka” albo „Motylem jestem”, zdajemy sobie sprawę, że napisał je jeden z pionierów polskiej muzyki elektronicznej? Zmarły w Wielkanoc Andrzej Korzyński był kompozytorem, który potrafił odnaleźć się w każdym gatunku.
Urodzony w 1940 r. w Warszawie, swoje pierwsze przygody z muzyką zawdzięczał matce, która po wojnie znalazła fortepian i pilnowała, by jej syn przykładał się do grania. Choć on sam przyznawał, że jego początki były „marne”, a pierwsza zatrudniona przez rodziców nauczycielka, strasząca ucznia linijką, tylko zniechęciła go do instrumentu, to jednak później było już znacznie lepiej. W średniej szkole muzycznej Andrzej Korzyński trafił na znakomitego pedagoga Józefa Kuczyka. „Zacząłem grać naprawdę dobrą muzykę, taką, która mi się podobała: »Błękitną rapsodię« Gershwina, którą grałem potem na dyplomie, »Sonatę patetyczną« Beethovena” – wspominał w rozmowie z Mają Krężel. Z kolei w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie Korzyński studiował kompozycję i dyrygenturę, ucząc się w klasie prof. Kazimierza Sikorskiego. To właśnie profesor namówił go, by zajął się czymś oryginalnym, czym mógłby oszołomić słuchaczy. Postanowił wtedy napisać operę radiową „Klucz”, osadzoną w nurcie modernistycznych technik kompozytorskich, m.in. dodekafonii. Od początku kształcony był więc, jak mówił, na kompozytora „uniwersalnego”, co miało zaowocować w przyszłości.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski